Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wiedziałam, że będzie musiał tam przejść, dlatego mogłam mu powiedzieć, że jestem gotowa. A nie całkiem byłam.

– Panie Tymonie, szybciutko: co jest grane?

– Wszystko zgodnie z planem. Kutry już są, wszystkie cztery jeszcze w nocy zacznie się rozładunek, a od rana będą przeprowadzane równolegle dwie kontrole: nasza i duńska.

– Czemu nie przyjechali żadni protestanci?

– Nie wiem, zapraszałem.

– Ten rozładunek to gdzie?

– Bezpośrednio do przetwórni. Zobaczy pani rano, to idzie rurą z ładowni prosto do mączkami.

– Duńczycy co mówią?

– Są wściekli. Już wiedzą, że mają z głowy umowę ze mną. Ja im, naturalnie, zapłacę odszkodowanie, ale łowiąc, zarobiliby więcej. Poza tym wstrząsnęło nimi to, że jednak wysłaliśmy na nich te pływające armaty. Zapowiedzieli, że polskie kutry będą w Danii bojkotowane.

– Czego pan się spodziewa po tej kontroli?

– Tylko potwierdzenia, że jestem uczciwy. Poza satysfakcją moralną nic mi to już dać nie może.

– To po co pan robi tę zadymę?

– Bo mi zależy na dobrej opinii. Nie lubię uchodzić za łobuza i chachmęta.

Telefon zagrał irlandzki tanuszek.

– To ty, Filipku?

– Powiedz parę słów na próbę…

– Tu Wiktoria Sokołowska, specjalny korespondent wojenny z ramienia Filipa Lewańczyka, mówi do was z Thybo… coś tam w każdym razie z Danii… Filip, jak rozumiem, ty sobie wstęp ideolo sam zrobisz, a ja ci daję tylko konkrety?

– Oczywiście! Dobra, możesz mówić.

Sprężyłam się, wysiłkiem woli oderwałam myśli od wpatrzonego we mnie Tymona i poleciałam jak przeciąg:

– Do duńskiego portu Thyboron nad Morzem Północnym zawinęły już cztery duńskie kutry czarterowane przez polskiego armatora, Tymona Wojtyńskiego. Jutro wczesnym rankiem rozpocznie się tutaj kontrolowany wyładunek szprota z tychże kutrów. Kontrolę przeprowadzą inspektorzy duńscy i polscy. Chodzi o stwierdzenie, czy rzeczywiście – o co oskarżają Tymona Wojtyńskiego polscy rybacy – łowił on ryby za małe, niemieszczące się w normatywie, co mogłoby prowadzić do wytrzebienia szprota w Bałtyku. Kontrolerzy będą również szukać nielegalnie złowionych dorszy i łososi. Niestety, nie ma tu z nami żadnego przedstawiciela protestujących rybaków, którzy doprowadzili do tej sytuacji. Zarówno Wojtyński, jak i duńscy szyprowie, którzy dla niego pracowali, są pewni, iż kontrola potwierdzi ich niewinność w tym względzie. Duńscy szyprowie są oburzeni wypędzeniem ich z łowiska przez jednostki polskiej straży granicznej i zapowiadają bojkot polskich kutrów rybackich zawijających do portów Danii. Z Thyboron w Danii – Wiktoria Sokołowska.

– Koniec?

– Koniec. Nagrało się?

– Czekaj, sprawdzimy. Okay, możesz iść na kolację.

– Skąd wiesz, Filipku? Właśnie idziemy na zasłużoną kolację. Buziaczki.

– No, pa, Wikuś, dziękuję. Jutro o której mi coś dasz?

– Nawet całkiem rano – powiedziałam lekko i zwróciłam się do Wojtyńskiego: – O której zaczynamy?

– Możemy już od piątej…

– Filip, dzwoń dowolnie wcześnie. Cześć.

– No, no – powiedział z podziwem Wojtyński. – Ależ pani ma gadane.

– Lata pracy. To ja bym może poszła jakiś prysznic, te rzeczy. Mam jeszcze pół godziny, może też położę się na dziesięć minut.

– Pani Wiko, a może chce się pani przespać? Może wolałaby pani nigdzie nie chodzić, ja bym załatwił pani jakąś kolację do pokoju? Jak pani się czuje?

– Trochę jestem zmęczona, ale nie przesadzajmy. Każdy by był. Chętnie pójdę z wami. To nie w hotelu?

– Nie, dwie ulice dalej. Podjechać samochodem?

– A długie te ulice?

– Nie bardzo…

– To chętnie się przejdę, w końcu siedziałam cały dzień w samochodzie.

Zaniósł mi torbę pod drzwi. Wziął mnie za rękę i powiedział ciepło:

– Pani Wiko, kochana, niech pani spokojnie się położy i odpocznie, ja ich spróbuję zająć przez jakiś czas, będzie pani miała dodatkowe pół godziny relaksu. Chce pani?

– No pewnie.

– Dobrze, to jak już będą wyć z głodu, przyjdę po panią. Na razie.

Nieźle się musiał nimi zajmować, bo długo nie wyli. Dał mi bitą godzinę na odpoczynek. Przydała mi się, bo czułam, że jestem stara, chora, brzydka, brudna, w ciąży i zaraz urodzę. Kiedy po mnie przyszedł, byłam już w jakiej takiej formie. Nawet makijaż zdążyłam sobie odświeżyć. Oraz umyć włosy. Oraz popsikać się moją ukochaną trójką Givenchy.

No i niestety natychmiast, gdy go zobaczyłam, zapragnęłam rzucić mu się w objęcia i pozostać tam na dłużej.

Z wielu przyczyn nie wchodziło to w grę.

A on też wyglądał, jakby chciał mnie wziąć w ramiona czy coś takiego.

Wydaje ci się, Wiktorio! Masz halucynacje ze zmęczenia!

Tak czy inaczej, poprzestaliśmy na wymianie komplementów.

– Ależ pani ślicznie wygląda. Jak to dobrze, że mogła pani trochę odetchnąć. A co za piękny zapach… Nigdy go nie spotkałem.

– Zapachu? Bo to staroświeckie perfumy, dawno niemodne. Cieszę się, że się panu podobają, to moje ulubione.

– Od dzisiaj moje także.

– Pan też elegancki szaleńczo wprost. Nie uprzedzał pan, że będą potrzebne stroje wieczorowe.

– No i nie są! Chodźmy, bo oni naprawdę zaczynają już wyć.

Oczywiście nie był w stroju wieczorowym, ale wyglądał znakomicie w jakichś takich miękkich tweedach, dobranych w kilku odcieniach szarości podkreślających kolor jego oczu. Sam sobie to wykombinował, czy ta jego odseparowana żona go tak dopracowała kolorystycznie? Chciałabym to wiedzieć. No i nie powtarzałam już numeru z chwaleniem perfum, ale pachniał nadzwyczajnie. Też nie wiedziałam co to, ale postanowiłam, że zapytam kiedy indziej.

Dziennikarze okazali się, oczywiście, sami znajomi. Inspektor był obcy, ale dość kontaktowy. Miał chyba przeczucie, że przyjechał tu zrobić z siebie idiotę i to go wprawiało we frustrację. Dawał temu wyraz co jakiś czas.

Poszliśmy do małej restauracyjki, przytulnej i sympatycznej. Kolacja była bardzo dobra, chociaż nie składała się z kawioru i szampana. Jakieś ryby, sałatki, takie tam proste rzeczy. Tymon, który nas zapraszał, nie chciał widocznie żadnej ostentacji. Żeby nieco pocieszyć inspektora, zamówiliśmy koniak na wspólny koszt. Oczywiście nie piłam, bo mi tego rozsądek zabraniał, a poza tym nie miałam ochoty.

Zauważyłam, że Tymon też nie pije. W ogóle gdzieś tak od połowy biesiady wyglądał, jakby znowu zaczynał się denerwować.

A niesłusznie, bowiem wszyscy żurnaliści, a i inspektor chyba także, mieli już wyrobione zdanie w tej sprawie.

Dał temu wyraz najstarszy z nas, kolega z lokalnego dziennika, niejaki Włodek, proponując totalnego brudzia.

– Kochani – powiedział – przyjechaliśmy tu wszyscy w tym samym celu. Żeby dać świadectwo prawdzie. Jak znam życie, prawda będzie po naszej stronie. To nas łączy. Wypijmy ten szlachetny trunek i od tej chwili mówmy sobie „ty”!

Nagrodziliśmy wystąpienie oklaskami. Podnieśliśmy kielichy (ja z mineralną), ale jeszcze kolega z radia wniósł poprawkę płynącą z rozsądku:

– Z jednym wyjątkiem, kochani – rzekł stanowczo. – Kolegów prasowców to nie dotyczy, ale pani Wiktoria, to znaczy Wiktoria mnie chyba wyczuwa?

– Z wyjątkiem anteny – powiedziałam. – Na antenie pozostajemy z panem Tymonem i panem inspektorem na pan!

– Zgadza się – powiedział radiowiec. – Panowie rozumieją? Na antenie nam nie wypada; nam, to znaczy wam też.

– Absolutnie rozumiemy – oświadczył inspektor, również w imieniu Tymona. – Nie możemy ryzykować, że ktoś uzna nas za towarzystwo wzajemnej adoracji.

Nic już nie stało na przeszkodzie i wypiliśmy toast, powtórnie wzniesiony przez Włodka. Przez chwilę napotkałam wzrok Tymona. Uśmiechnął się.

– A gdyby jednak okazało się, że jestem hochsztaplerem? – powtórzył pytanie, które zadał mi przy pierwszym spotkaniu.

Odpowiedział mu chóralny śmiech.

– To byśmy to pracowicie opisali! – zawołała radośnie Hanka ze świnoujskiej gazety.

– I mielibyśmy większą oglądalność – zauważyła Krysia. – U nas lepiej się sprzedaje hochsztaplerstwo i aferalność prawdziwa od pomówionej.

Posypały się kolejne domniemania. Wszystko to razem wzbudziło w nas ogromną wesołość. Prawie zapomnieliśmy, że jesteśmy tu w jakiejś sprawie.

Tymon nie zapomniał. Śmiał się razem z nami, ale nie była to wesołość do końca autentyczna. Może myślał o tym, że niezależnie od tego, czy jest hochsztaplerem czy przyzwoitym człowiekiem, już go w jakimś sensie wykończono.

Odechciało mi się śmiać. Znów poczułam zmęczenie. Towarzystwo bawiło się świetnie i nikt nie myślał o tym, że trzeba będzie wstać w środku nocy, ale żadne z nich nie było przecież w ciąży! Chętnie wymknęłabym się po angielsku, ale siedziałam w środku, upchnięta między Pawła i Włodka.

– Przepraszam was, kochani. Ja wiem, że jest idiotycznie wcześnie, ale nie czuję się dobrze i idę spać. Spotkamy się na nabrzeżu. Bawcie się cudnie, pa, pa, dobranoc.

I zaczęłam się wygrzebywać spomiędzy kolegów. Nie doceniłam jednak życzliwości mojej ekipy.

– Wicia, co ci jest? – spytał gwałtownie Paweł, przytrzymując mnie za ramię. Krysia zerwała się na równe nogi. Marek znieruchomiał.

– Mam lecieć po samochód? – spytał niepewnie.

Przy stole zrobiło się cicho i wszyscy spojrzeli na mnie. Tymon był zaniepokojony. Musiałam wyjaśnić sprawę.

– Nic mi nie jest! Zmęczyłam się tą podróżą. Chcę się położyć.

– Aaaa, to nie przeszkoda! Wszyscy jesteśmy zmęczeni podróżą! – zawołał Włodek, a reszta nieuświadomionych natychmiast zawtórowała mu zgodnie:

– Siadaj, Wicia! Nie rób nam przykrości!

– Spanie o tej porze szkodzi.

– Telewizja musi napić się z prasą!

Nie wytrzymałam i trzepnęłam Pawła przez rudy łeb.

– Widzisz, coś narobił, histeryku?

Reakcja była błyskawiczna. Paweł zerwał się i powiadomił wszystkich obecnych:

– Proszę państwa! Wicia rzeczywiście musi iść odpocząć. Wicia jest w ciąży! Nie można jej tak eksploatować! Bo jeszcze dzidziusiowi zaszkodzi i będziemy mieli zbiorowe wyrzuty sumienia!

Towarzystwo zaakceptowało tłumaczenie. Rozległy się przychylne okrzyki i przepuszczono mnie do drzwi. Widziałam, że z drugiej strony przepycha się Tymon.

28
{"b":"87899","o":1}