Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tak. Tak będzie najwłaściwiej. Jeżeli masz choć odrobinę odpowiedzialności, pójdziesz za moją radą. Ja ci pomogę. Dam to ogłoszenie w twoim imieniu.

– Ani się waż tato! Nie życzę sobie, żebyś cokolwiek robił w moim imieniu. Od piętnastu lat mam dowód osobisty i odpowiadam za siebie. I nie będziesz decydował o moim życiu. Ani o życiu mojego dziecka. Proszę, uważaj dyskusję za nieodwołalnie skończoną.

Wstał. Zważywszy na charakter fotela, udało mu się to zrobić nadspodziewanie majestatycznie.

– Taka jest twoja decyzja, Wiktorio?

– Taka. Nie wracajmy już do tego tematu.

– Dobrze. Jeżeli odrzucasz moją pomoc, odrzucasz również mnie i rodzinę. Będziesz musiała radzić sobie sama i sama wypić piwo, którego nawarzyłaś.

– Czy mówisz w imieniu całej rodziny? Mamy, Meli, Krzyśka?

– Mówię w imieniu rodziny, której jestem głową – odpowiedział uroczyście i enigmatycznie, z czego wywnioskowałam, że jeśli nawet mama wie o jego misji dziejowej, to na pewno nie wiedzą Krzysiowie. Tak czy siak, dolne rejony domu raczej mogę uważać za niedostępne dla siebie.

– Przykro mi to słyszeć – powiedziałam. – Liczyłam raczej na waszą pomoc, niż na takie dictum. Ale skoro tak, to będę musiała poradzić sobie sama. Nie wyobrażaj sobie, że przyjdę do ciebie prosić o łaskę. Mam jeszcze przyjaciół.

– Ale żadnego, który by cię chciał – dobił mnie kochany tatunio, odwrócił się, odstawił kieliszek z niedopitym koniakiem i poszedł sobie.

Wiedziałam od dawna, że kiedyś pożrę się z ojcem na dobre. Jakoś sobie poradzę.

Mam nadzieję, że mama i Mela nie odwrócą się ode mnie zadkiem jak troskliwy tatunio. No a Krzysia i Bartka jestem pewna.

Tak czy inaczej – jutro płyniemy. Liczę na to, że kotusiowi odrobina Bałtyku nie zaszkodzi. Ostatecznie on cały czas sobie pływa. Wolałabym tylko, żeby ta czwórka, która wieje, nie zamieniała się w nic poważniejszego. Czwórki też już nie lubię.

Czwartek, 9 listopada

Musieliśmy wystartować spod telewizji o szóstej rano. Było dość przyjemne powietrze jak na listopad, ale co innego osiemdziesiąt kilometrów od morza, a co innego na pełnym morzu, osiemdziesiąt kilometrów od lądu. Może nie aż tyle, ale zawsze na pełnym morzu…

Poubieraliśmy się jak na biegun północny. Paweł, stary narciarz, miał na sobie rozmaite ambitne gore – i inne texy i wyglądał jak członek reprezentacji narodowej. Krysia i Marek prezentowali się niewiele gorzej, a ja wbiłam się – już z pewnym trudem – w moje żeglarskie nieprzemakałki.?

Krysia była szalenie podekscytowana, ponieważ nigdy jeszcze nie pływała na kutrze rybackim.

– Taka łupinka, takie maleństwo – wydziwiała. – I toto nam zapewni bezpieczeństwo?

– Kryśka, sama chciałaś – przypomniał jej Paweł. – Sama się zapierałaś, że zrobisz dźwięk za Bereta, byleby tylko płynąć. To teraz nie gadaj.

– Muszę sobie chociaż pogadać – jęknęła Krysia. – Strasznie się boję!

– To po co jedziesz? – Marek nie mógł zrozumieć tak rażącego braku konsekwencji.

– Żeby spróbować.

No, rzeczywiście. To jest motywacja.

A po co ja się tam pcham, w czwartym miesiącu ciąży, kretynka?

Jak to po co? Chcę mieć dobry materiał. Te kanonierki wyłaniające się z mgły. Te dramatyczne rozmowy przez radio. Pycha. Pawełkowi też oczy się świecą. Jeżeli nie umrzemy tam z choroby morskiej, to będziemy mieli obrazki marzenie wariata.

Jedyne, czego się boję naprawdę, to choroba morska. Zatonięcia kutra z załogą i gośćmi nie przewiduję, oni wychodzą w gorszą pogodę, ci rybacy, ci wspaniali mężczyźni na swoich pływających gruchotach. A Wojtyński prawdopodobnie ma kutry o jakiej takiej sprawności technicznej. Ciekawe, czy sam stanie za sterem. Jeżeli nie, to może da się nam namówić? I zagra?

Uśpiły mnie te myśli. Ekipa już chrapała.

Obudziliśmy się jakoś tak synchronicznie, wszyscy razem, koło Międzyzdrojów. Krysia stwierdziła, że jej strach się pogłębia, zarządziła więc po łyku dla kurażu i wyciągnęła z torby wolnocłowego ballantine’a.

– Wicia nie powinna, Marek nie może, chlapniemy sobie, Pawełku, po małym. Kupiłam to jeszcze latem, na specjalną okazję; uważam, że dzisiaj jest specjalna okazja, jeszcze nigdy nie odważyłam się na takie wariactwo. Boże, pływać czymś takim! Nasze zdrowie, kochani.

Chlapnęli sobie z Pawełkiem, po czym Krysia butelkę schowała. Dojeżdżaliśmy do promu, Marek, zamiast na prom dla obcych, pojechał na miejską przeprawę, bo czas nam się kurczył, a Krysia zobowiązywała się załatwić z żeglugą, że nas przepuszczą.

Jak ona robi te rzeczy, nie wiem. Ale jako kierownik produkcji umie załatwić wszystko. Powinna nosić na pleckach taki nadruk: „Rzeczy niemożliwe załatwiam natychmiast, na cuda trzeba dwie godziny poczekać”.

Teraz też dopadła faceta przy trapie i zaczęła coś gadać, rękami czyniąc dramatyczne gesty. Facet, który najpierw kręcił głową, w miarę przemowy naszej kierowniczki przestawał nią kręcić, a zaczynał kiwać. Potem zagadał coś do swojego walkie-talkie i z gestów obojga Marek wywnioskował, że możemy wjeżdżać.

Wjechaliśmy. Krysia wsiadła. Zadzwoniło. „Bielik III” ruszył. Nad Świnoujściem wstawał ścierkowaty dzień.

– Kręć, Pawełku – powiedziałam. – Parę obrazków z góry miasto, basen rybacki, jeżeli złapiesz…

Paweł skinął głową, wziął kamerę, statyw i Marka i poszedł na pomost przy sterówce.

– Słuchaj, Wicia – zapytała mnie znienacka Krysia – a ty się naprawdę nie boisz?

– Trochę się boję. Ale widzisz, ja wierzę w człowieka. To tak samo, jak latałam samolotami albo śmigłowcem. Wychodzę z założenia, że pilot nie samobójca, będzie chciał wylądować. Rybak tak samo. Najwyżej puścimy pawia.

– Ale czy to dziecku nie zaszkodzi?

– Nie miałam czasu się zastanawiać, mam nadzieję, że nie, bo co się może stać? Za to mam teraz inne zmartwienie.

– Powiesz?

– Powiem, czemu nie. Tatunio mnie wypisał z rodziny. Powiedział, że mam sobie sama radzić, ponieważ nie przyjęłam jego propozycji pomocy.

– Nie przyjęłaś propozycji pomocy? Zwariowałaś?

– Wiesz, na czym miała polegać ta pomoc? – Niespodziewanie dla siebie samej zaczęłam się śmiać. – Ojciec zaofiarował się, że w moim imieniu da ogłoszenie matrymonialne do gazet, żeby moja dzidzia miała jednak tatusia.

Oczy Krysi powiększyły się znacznie.

– Poważnie? To jak to miało brzmieć?

– Przystojna trzydziestka w stanie błogosławionym pozna odpowiedniego pana…

Obie wpadłyśmy w chichot…

– Koniecznie dobrze sytuowanego…

– I z dobrym charakterem…

– Żeby lubił dzieci…

– I żonę…

– A nie, o lubieniu żony mowy nie było. Chodziło tylko o tego tatusia, bo kobieta sama dziecka nie wychowa, co najwyżej degenerata.

– O Jezu. I co, odstawili cię od rodzinnej piersi?

– W pewnym stopniu. Jakoś sobie będę musiała poradzić, mam jeszcze pięć miesięcy na myślenie. A na razie duży debet na koncie.

– Masz jedno konto?

– No, jedno, a ile powinnam mieć?

– Dwa – odpowiedziała ze znawstwem Krysia finansistka. – Zakładasz konto w drugim banku i kiedy przychodzą honoraria przelewasz je z tego nowego banku do tego starego banku. Tylko trzeba uważać, żeby tym razem nie przewalić. Kartę masz?

– Miałam, ale ostatnio bankomat mi zeżarł.

– Ale bank oddaje…

– Nie przypuszczam, żeby tym razem oddał. Maszyna powiedziała: „Przykro mi, ale muszę zatrzymać twoją kartę, zgłoś się do swojego oddziału”.

– Rozumiem. I tam ci powiedzieli, że już za długo masz debet?

– Tak powiedzieli, niestety…

– No to koniecznie musisz założyć nowe konto. I nie w żadnym starym banku z takim socjalistycznym, od lat ugruntowanym przekonaniem, że jesteś ich własnością, tylko w którymś z dużych nowych. One są bardziej tolerancyjne. Ja stosuję tę metodę od roku plus kasa zapomogowo-pożyczkowa i jakoś leci. No, gdzie oni są, przecież już dobijamy.

– Są, są – powiedział Paweł, wskakując do samochodu. – Krysia, a ty pogodę na dzisiaj załatwiłaś? Bo na razie to cienko wygląda…

Do obowiązków kierownika produkcji, jak wiadomo, należy również załatwianie dobrej pogody na transmisje i zdjęcia. Krysia miała i to opanowane.

– Oczywiście – prychnęła. – Będzie ładnie. Trochę powieje na początku, żebyś miał ładne falki, a potem to już nawet tej czwórki nie będzie. Dwójeczka, góra trójka…

Rekordem świata Krysi była kiedyś pogoda przy pewnej transmisji w środku zimy, a dokładniej w drugie święto Bożego Narodzenia. Graliśmy na statku, przy Wałach Chrobrego, więc Maciek, który realizował wizję, potrzebował ładnych obrazków z Wałów, Trasy Zamkowej, Zamku i okolic. Niestety, zanosiło się na to, że nie będziemy mieli nic poza wnętrzami sterówki, maszyny i salonu kapitana. A w każdym razie żadnych plenerów. Od dwóch dni panowała typowa szczecińska pogoda, przy małym mroziku lało jak z cebra, wszystko zamarzało w oczach i było ohydnie. Krysia jedna nie podzielała naszych katastroficznych nastrojów.

– Będzie ładnie, mówię przecież.

W dniu transmisji nie wierzyliśmy własnym oczom. Nad Szczecinem świeciło wspaniałe słońce, nasze plenery nabrały blasku i urody. Tylko na nabrzeżu była ślizgawka, którą Krysia zlikwidowała w pół godziny, wyrywając miejskie służby porządkowe z zimowego snu. Maciek szalał z radości w wozie za konsoletą, operatorzy za kamerami. Mieliśmy piękny program, z cudownymi obrazkami!

Po transmisji poszliśmy do pana kapitana na kawę. Minęła nam godzina na tej kawie i miłych pogaduszkach.

Zeszliśmy ze statku – znowu lało, a świat zasnuwały ciężkie chmury.

No więc skoro Krysia mówi, że będzie ładnie, to będzie ładnie.

A jednak kuter Wojtyńskiego wydał się nam strasznie malutki, zwłaszcza kiedy wyobraziliśmy go sobie na środku morza…

Kiedy tylko znaleźliśmy się na pokładzie, odbił od kei. Zanim zeszliśmy na dół, gdzie nas zapraszał gościnny właściciel (nie stał przy sterze, niestety, ale postanowiłam, że go do tego namówię), Paweł nakręcił trochę obrazków z wyjścia w morze. Potem zaczęło nas trochę kiwać.

Zainstalowaliśmy się wygodnie w pomieszczeniu na dole, śmierdzącym ostro rybami, ale za to ciepłym i przytulnym. Dostaliśmy nawet kawy.

24
{"b":"87899","o":1}