Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rybacy za to wyglądali zawodowo. Niedźwiedzie mięso.

Nie znosili tego Wojtyńskiego jak zarazy.

– Pani redaktor go zna? – zapytał mnie podchwytliwie tęgi rybak o wspaniałej, filmowej aparycji, ogorzałej cerze i potężnej brodzie. Nazywał się Kołodziejczyk. – Przystojny człowiek z niego, co?

– Pan mi się bardziej podoba – odpowiedziałam zgodnie z prawdą (oczywiście – prawdą zawodową, nie prywatną – był o wiele bardziej malowniczą postacią, z tymi błękitnymi oczami, twarzą całą w drobniutkich zmarszczkach i rękami jak bochenki chleba o zwiększonej gramaturze).

– A, dziękuję – zagrzmiał i dwornie ucałował moją dłoń, tę bez mikrofonu. – Pani redaktor ma dobry gust, hehehe. Pani potrafi rozpoznać przyzwoitego człowieka pracy, człowieka ciężkiej pracy!

– A Wojtyński nie jest człowiekiem pracy?

– Pani redaktor raczy sobie żartować. To cwaniak. On kiedyś był przyzwoitym człowiekiem i naszym kolegą, pływał tak samo jak my, przez jeden sezon nawet ze mną w tukę chodził.

– To znaczy? – wtrąciłam. Ja tam wiem, co to znaczy, ale trzeba telewidza uświadomić.

– A to znaczy, żeśmy razem chodzili w morze i łowili jedną siatką, pani redaktor. A potem coś się z nim porobiło. Za granicę zaczął jeździć, jakieś dyplomy poprzywoził, szypra sobie zatrudnił na ten kuter, potem nagle cóż widzimy: jest i drugi kuter, i drugi szyper, a potem to już tylko patrzył, jak ludzi wycyckać, za przeproszeniem pani redaktor za ekspresję wypowiedzi.

Tu obecni na kei rybacy zaczęli gromadnie przyświadczać, że Wojtyński świnia i wyzyskiwacz, każdy by tak chciał jak on, tylko że uczciwie pracujących na to nie stać, żeby sobie w domu siedzieć, łyskaczyka popijać i kwity przewracać!

Co oni mają wszyscy z tym łyskaczykiem?

– Panie Sałata – spytałam takiego najbardziej zaciętego – ale podobno Wojtyński proponował wam pracę?

– Pani redaktor – odpowiedział uroczyście zacięty Sałata – pan Wojtyński proponował nam, żebyśmy z nim podpisali umowę na dostarczanie szprota. A taka umowa to mnie, za przeproszeniem, drzwi zamyka przed nosem. Bo jak ja znajdę na ten przykład dorsze, to co, zostawię je w morzu, żeby sobie pływały? Albo takie łososie? A wie pani, ile kosztuje dorsz i łosoś, a ile szprotka? I ja będę szprota łapał, bo tak chce pan Wojtyński? Tak nie będzie, pani redaktor! To już nie takie czasy, to się skończyło, żebym ja robił co mi każe jakiś pan Wojtyński!

– No ale miałby pan stałą umowę…

– Pani widzi te kutry? – Sałata dramatycznym gestem wskazał na niebieskie rzęchy za swoimi plecami.

– Widzę, proszę pana. To pana?

– Moje i kolegów. One są duże, według pani?

– Nie znam się, ale duże to chyba nie…

– No właśnie. I jak pani myśli, ile ja ryby do ładowni zmieszczę? I za każdym razem tak będę latał do Danii i z powrotem? Ja na sól nie zarobię, pani redaktor. A pan Wojtyński za paliwo mi nie wróci!

– A ja coś słyszałam o jakimś statku-bazie…

– No tak. Mówił Wojtyński, że nam podstawi bazę, żebyśmy rybę zdawali w morzu…

– To może by wam się opłacało, nie musielibyście w ogóle wracać z łowiska.

– No, niby tak, pani redaktor. Ale kto by mu tam wierzył… To cwaniak.

Zabił mnie tym argumentem, więc tylko poprosiłam Pawła, żeby jak najuczciwiej pokazał te obrzępane kutry i pojechaliśmy do domu.

Teraz czekamy na rozwój wypadków.

Jak dla mnie, dobrze by było, żeby rybacy zdecydowali się na tę blokadę, tak niegroźnie, na godzinkę lub dwie – miałabym fajne obrazki. Ostatecznie muszę z tego zrobić story, żeby ludzie obejrzeli.

Wtorek, 7 listopada

Ależ to się robią jaja jak hełmy żołnierzy radzieckich!

Gazety znowu były pełne szprotek, bo ministerstwo przestraszyło się rybaków i zakazało połowu Duńczykom, czyli w praktyce Wojtyńskiemu.

To znaczy, że nie będzie blokady.

Jestem obłożona materiałami naukowymi o łowieniu ryb w morzu, które przeczą jedne drugim. Muszę się w tym wszystkim rozeznać, bo przestanę odróżniać światło od ciemności.

Środa, 8 listopada

To już nie są jaja jak hełmy, tylko dużo gorzej.

Duńczyki jednak się zaparły i zostały na łowisku, na co jeden urzędowy kacyk zapowiedział, że pośle na nich okręty straży granicznej!

Imperium Brytyjskie też zawsze posyłało kanonierki na zbuntowanych tubylców w tym czy innym egzotycznym kraju. Facet naczytał się Kiplinga?

Ale w takim razie ja też tam muszę jechać! Musimy mieć zdjęcia, jak dzielni polscy marynarze pogranicznicy aresztują duńskie kutry. A może nawet któryś utopią dla przykładu? Rany boskie, bez żartów!

Krysia już załatwia formalności, a ja dzwonię do Wojtyńskiego, bo jakoś się trzeba na to łowisko dostać.

Rozmowa była krótka.

– Jeśli pani chce, mogę zabrać ekipę. Popłyniemy tam jutro rano naszym kutrem – powiedział Wojtyński, rozwścieczony pewnie do białości, ale opanowany. – Uprzedzam, że to może nie być żadna przyjemność. Wieje czwórka, potem może być gorzej. I proszę ciepło się ubrać.

Krysia załatwiła wszystko i uparła się, że płynie z nami. Zastąpi Bereta, który odmówił wejścia na pokład czegokolwiek, co jest mniejsze niż prom pełnomorski albo i oceaniczny, jeżeli istnieją promy oceaniczne. Wariatka. Chyba strasznie ją ciągnie do mocnych przeżyć.

Wieczorem niespodzianka. Puk, puk do drzwi. Zewnętrznych, więc myślałam, że ktoś ze znajomych.

Ale to był ojciec. Przyszedł porozmawiać z niesforną córką, która w wieku lat trzydziestu trzech wymyka się spod kontroli.

– Napijesz się kawy, tato, albo herbaty, albo koniaczku?

– Sam będę pił ten koniaczek? – westchnął i od razu zrobiło się jakoś normalniej.

– Czemu sam? Chętnie ci potowarzyszę. Mały łyk kotusiowi nie zaszkodzi.

Wzdrygnął się. Nie wiem, czy na kotusia, czy na to, że nie zaszkodzi. Ale nalałam tego koniaku – sobie malutko, jemu więcej, więc wziął kieliszek, siadł w fotelu i widać było, że zaraz się zacznie.

Ale jakoś nie mógł zacząć. Siedział bardzo niewygodnie, bo fotel był z gatunku rozłożystych, a on, biedaczek, usiłował trzymać pion. Nie tylko w sensie moralnym, ale również dosłownie, co w takim fotelu jest prawie niemożliwe.

Zlitowałam się nad nim.

– Tato, siądź, proszę, jak człowiek, bo patrzeć nie mogę, jak ci niewygodnie. Tam się nie da siedzieć przyzwoicie. Nie krępuj się własnej córki. Wyciągnij te nogi, zdejmij buty, czuj się u siebie.

Westchnął i poszedł za moją radą, choć butów nie zdjął. Chlapnął sobie i przemówił. Niestety, nie ludzkim głosem, na co, prawdę mówiąc, liczyłam po tym koniaczkowym wstępie.

– Przyszedłem cię spytać, Wiktorio, czy twoje plany na przyszłość nie wykrystalizowały się jakoś?

– Owszem, tato. Ale nie ciesz się przedwcześnie. Wykrystalizowały się, bowiem autor mojego dziecka, a twojego wnuka – tu tata znowu się wzdrygnął – podjął męską decyzję…

– Tak – podchwycił ojciec, który wyraźnie chwytał się brzytwy.

– Podjął decyzję, taką, mianowicie, że nie życzy sobie wracać do tej sprawy.

– Co ty na to?

– Co ja na to mogę? Nic. Mnie też na nim nie zależy.

– Jak to jest możliwe? Czy ty sobie nie zdajesz sprawy…

– Tato – przerwałam – to ty sobie nie zdajesz sprawy, że ja już jestem dorosła. Od dość dawna. Mogłabym ci wyjaśnić motywy moich decyzji, bo wszystko to sobie gruntownie przemyślałam, gdybyś ze mną rozmawiał, jak z przyjacielem, a nie jak z gówniarą…

– Zachowujesz się jak gówniara i będę z tobą rozmawiał jak z gówniarą!

– No to dużo się nie narozmawiasz. A w każdym razie nie będę ci tutaj przytaczała moich racji, bo ich zapewne nie uznasz.

Szkoda moich nerwów. Pani doktorka zabroniła mi się denerwować ze względu na dziecko.

– Ze względu na dziecko! Ty nie masz żadnego względu na to dziecko!

– Mam bardzo duży. Jest moje i ja je kocham. I jeśli mogę cię prosić, nie unoś się tak. Na sali sądowej chyba potrafisz utrzymać nerwy na wodzy?

Łyknął koniaku i uspokoił się. Popatrzał na kieliszek pod światło. Złocisty. Szlachetny.

– Stać cię na niezłe koniaki – powiedział, a ja nie wiedziałam czy to uznanie, czy drwina. Może to miała być gałązka oliwna, ale już mi się nie chciało zgadywać.

– Na takie mnie nie stać. To Krzysia. Dowód wdzięczności któregoś z pacjentów. Wygrałam go od Krzysia w pokera. Koniak, nie pacjenta.

– Ze mną grywałaś zawsze w szachy…

– No właśnie. Bo ty w pokera nie grywasz. A Krzysiek grywa.

– We dwójkę tak gracie? Na fanty?

– Na co się da. Ale nie we dwójkę. Bartek grywa z nami.

– od Bartka też dostajesz koniaki?

– Nie, tato, Bartek płaci w naturze. Przeważnie sprząta mój kawałek ogrodu. Albo myje mi samochód.

– A ty? – zaciekawił się tato.

– Bartkowi piszę wypracowania z polskiego, a Krzysio jeszcze ze mną nie wygrał…

– A dużo do ciebie przegrał?

– Trochę. Wyposażyłam sobie barek w każdym razie.

Czy długo jeszcze będziemy rozmawiać o niewinnych, rodzinnych rozrywkach? Nie, ojciec najwyraźniej zbierał siły do kolejnej rundy. Odstawił kieliszek i przemówił:

– Posłuchaj mnie, córeczko.

Zaparło go znowu. Trochę mnie wzruszył tą córeczką, ale czekałam na ciąg dalszy. I ciąg dalszy nastąpił.

– Powinnaś dać ogłoszenie matrymonialne.

– Coś ty powiedział?!

– To, co słyszałaś. Dziecko powinno mieć ojca. Skoro mówisz że je kochasz, powinnaś mu tego ojca zapewnić.

– Tato, nie jest możliwe, żebyś mówił poważnie…

– Jak najpoważniej. Powinnaś zapewnić dziecku ojca.

– Rany boskie. Ale nie tą metodą. Czy to jest też mamy zdanie?

– Nie pytałem jej. To znaczy o metodę. Ale ona też uważa, że powinnaś wyjść za mąż. Metoda nie jest gorsza od innych metod. W ciąży trudno ci będzie kogoś skutecznie uwieść. Nie jesteś już tak atrakcyjna jako kobieta. Ogłoszenie będzie lepsze.

Boże mocny, ojciec to mówił jak najpoważniej.

– Tato, ale przecież z ogłoszenia może się trafić jakiś męt.

– Rozpoznam męta. Mam doświadczenie.

Ja chyba śnię.

– Tato, więc ty uważasz, że mam wyjść za pierwszego lepszego faceta, do którego nic nie czuję, którego właściwie nie znam i który jest mi najzupełniej obojętny tylko po to, żeby mieć tatusia do dziecka?

23
{"b":"87899","o":1}