Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zadzwonił telefon. Gangster przeprosił i odebrał, po czym wdał się w dłuższą rozmowę po angielsku. Oczywiście podsłuchiwałam. Rozmawiał chyba z szyprem duńskiego kutra, a w każdym razie z kimś z tych Duńczyków. Przyjmował do wiadomości, że prawdopodobnie sami zejdą z łowiska.

Ależ… on mi się podoba! Okrutnie męski typ. Sama energia. Oczy ciskają błyskawice. Pewnie dlatego, że jest wściekły. Och, a jakie ma ładne ręce. Gdzie takie ręce u rybaka! Prawda, przecież mówił, że od kilku lat już sam nie pływa. Miał czas na wypielęgnowanie rączek kremami. Oraz na manikiur.

Czego ta jego żona od niego chciała? Czy tylko mieszkanie na prowincji jej nie odpowiadało? A może on jest na przykład ukryty smutas? Nie, smutas – niemożliwe. Wykazuje poczucie humoru i łatwo się śmieje, chociaż okoliczności są nie do śmiechu. Więc może kryptosadysta?

Też nie wygląda, chociaż tego nie można wiedzieć na pewno, zanim się z nim nie pójdzie do łóżka.

– O czym pani tak intensywnie myśli? – Pytanie trzasnęło we mnie jak grom z jasnego nieba. Przestał już rozmawiać przez telefon i patrzył na mnie ciekawie. – Bo najpierw pani słuchała, o czym mówię z moim duńskim szyprem, a potem pani gdzieś odleciała.

Niebieskie oczy. Ciemnoniebieskie. Rzadko spotykane. I kurze łapki. O, znowu ma ochotę się śmiać.

Przecież mu nie powiem, o czym naprawdę myślałam, na Boga!

– Przepraszam – powiedziałam z godnością. – Mam takie swoje całkiem prywatne problemy, czasami trochę mi przeszkadzają w pracy. Możemy wrócić do tematu?

Wróciliśmy. I rozmawialiśmy jeszcze bite półtorej godziny na temat szprotek, połowów, limitów, mączki rybnej, pojemności kutrów i innych podobnie fascynujących rzeczy.

Oraz godzinę na tematy ogólne.

Poza tym wydusiłam z niego te wszystkie dyplomy, świadectwa, umowy, propozycje, podstawy prawne i wyliczenia ekonomiczne.

Wyszło na to, że mówił z sensem.

Na pewno zrobię ten reportaż. Zajmie mi z połowę magazynu. Prawdopodobnie potwierdzi się, że facet jest w porządku. Byłby to wcale nietypowy reportaż – zamiast stanąć po stronie prostych rybaków, co na pewno byłoby lepiej przyjęte i bardziej efektowne, będę bronić takiego glancusia, co ma zrobiony manikiur na łapkach.

Patrzcie państwo, do czego to doszło! Kiedyś to mężczyźni stawali w obronie dam. Dzisiaj dama zastanawia się, czy nie rzucić się na pomoc facetowi.

Ale bo też facet wydaje się sensowny, porządny, no i tak naprawdę nie jest wcale glancusiem. I nie jeździ mercedesem, tylko vectrą. Mercedeska oddał żonie.

Ach, czego się jeszcze dowiedziałam z tematów zasadniczych: nie mieli dzieci. Jakoś nie dążyli do prokreacji – tak powiedział. To znaczy, on dążył do kapuchy, zmieniając te kutry jak rękawiczki i biorąc kredyty w bankach na Bornholmie, a ona bałwaniła się w willi pod lasem. I nawet jej się nie chciało kwiatków w ogródku zaprowadzić. Tylko krzewy i trawa, a trawę na pewno przychodził regularnie kosić jakiś wynajęty człowiek. Ale może mu za to gotowała uczciwe obiady. Nie temu od koszenia, tylko mężowi.

Albo była wegetarianką i kazała mu jeść same rośliny. Podobno to służy figurze, a on ma znakomitą.

Ale może właśnie dlatego się pokłócili?

Swoją drogą ciekawe, kto mu teraz odkurza chałupę i obiadki gotuje? Bo on nie wygląda na takiego, co by się odżywiał w fast foodach.

No, kochana! Jeżeli chcesz zrobić uczciwy program, to się lepiej weź za dokumentację i daj spokój całkowicie prywatnym dywagacjom. Jeszcze, nie daj Boże, przywiążesz się do faceta i obiektywizm diabli wezmą.

Krysia otworzyła dzisiaj produkcję. W poniedziałek jedziemy z Pawełkiem i ekipą na Wybrzeże. Szkoda, że nie stać mnie na przejażdżkę na łowisko. Inna rzecz, że jesienny Bałtyk to podobno nic przyjemnego, a te kuterki są cholernie małe.

Jutro montuję kamieniarkę z Mateuszem. Trzeba się będzie przestawić umysłowo.

Niedziela, 5 listopada

Zmontowaliśmy. Bardzo ładnie nam wyszło. Jeżeli w Warszawie zażądają poprawek, to mnie szlag trafi, bo bardzo porządnie przemyśleliśmy z Mateuszem każdą sklejkę. Nawet muzykę podłożyliśmy od razu i mamy gotowca.

Jarek zadzwonił.

Oświadczył, że postanowił skorzystać z mojej propozycji (!) i uznać incydent za niebyły. Incydent! A dzwoni, bo uważa, że sytuacja powinna być jasna. To znaczy pewnie, żebym nie wiązała z nim żadnych nadziei.

A kto by tam wiązał z nim nadzieje!

Zawiadomił mnie też, że w święta Bożego Narodzenia żeni się z Fryderyką. Daj im Boże zdrowie i dużo dzieci. Najlepiej, żeby też miały takie wytworne imiona jak mamunia. Widziałabym w pierwszej klasie na przykład Krochmal Serafinę. Albo Krochmal Inezę. Oraz koniecznie Krochmala Flawiusza.

No to mamy jasność, moje drogie dziecko. Incydentalne.

Wpadł do mnie Bartek, pogadać. Właściwie to strasznie się chwalił cały czas, bo mu coś tam bardzo ładnie w radiu wyszło. Przyniósł mi do posłuchania zajawki programu, przy którym pracuje, ale nie mam dziś zdrowia do słuchania muzyki z audycji pod tytułem „Łomot”.

Wychodząc, powiedział jeszcze w drzwiach:

– Fajną rzecz podsłuchałem w autobusie, ciocia. Taka wytworna mamunia jechała i miała syneczka, całkiem małego. I mówiła do niego Denis.

– No, Denis. Ładne imię. Francuskie. A bo co?

– Ciociu, czy ona sobie nie zdaje sprawy, jak na niego będą mówili w przedszkolu? A najdalej w zerówce… Biedne dziecko!

Wygłosił tę kasandryczną przepowiednię i odmaszerował, podśpiewując pod nosem jakąś młodzieżową pieśń masową. Denis Krochmal też by ładnie brzmiało. No dobrze, wiem, że nieładnie kpić z nazwisk. Więcej nie będę.

Poniedziałek, 6 listopada

Zaczynam tyć.

No i chyba już czas.

Ale również szybciej się męczę.

Ten wyjazd na Wybrzeże wykończył mnie całkowicie. Za to zdobyłam trochę ładnych materiałów.

Wojtyński na tle swojego armatorskiego biura w jednym pokoju zeznał, co miał zeznać, rzeczowo i krótko, bo go prosiłam, żeby się nie rozdrabniał. Fotogeniczny gość, swoją drogą. Dokumenty też sfilmowaliśmy pieczołowicie.

Nieźle nam wypadł taki dyżurny obrońca uciśnionych, nazwiskiem August Kratky, co to z ogniem w oczach udowadniał mi, że ten bezwzględny człowiek doprowadzi niebawem do zniknięcia szprotek z Bałtyku. A w każdym razie z naszej strefy połowowej. Narybek on bowiem poławia, maliznę, która nie trzyma żadnej normy europejskiej, a już na pewno naszej. A poza tym łapie dorsza i łososia, jak leci, chociaż teoretycznie to tylko tego szprota! I to wykończy, wykończy, pani redaktor, naszych rybaków!

Facet wygląda mi na takiego, co wystartuje w najbliższych wyborach. Już jest szefem komitetu protestacyjnego rybaków. Ani chybi w końcu na tych szprotach wjedzie do parlamentu.

Naprawdę jest sugestywny. Rybacy idą za nim jak za panią matką, niezależnie od tego, jaką ciemnotę im wciska. A że wciska, to już wiem, bo się przez weekend trochę podciągnęłam w problematyce rybołówczej. Ma się w końcu przyjaciół na WSM-ce. I nie mam tu na myśli niejakiego Krochmala. Marcin zarzucił mnie materiałami, spod których nosa mi nie było widać. Teraz mogę robić doktorat z połowów dalekomorskich.

Jeszcze lepszy od pana przewodniczącego był taki jeden działacz związkowy, który świetnie znał się na rybołówstwie, bo dwadzieścia lat pływał na rybakach. Jako kucharz. Prezencję też miał lepszą jak na moje potrzeby, bo starszy, twarz poorana zmarszczkami, odzienie niedbałe. To nie taki, co chodzi w marynarce pozapinanej na wszystkie guziki.

Fachowym gestem zabrał zdumionemu nieco Beretowi czips, który ten właśnie miał mu wpiąć w sweter.

– Znam się na tym, sam sobie przypnę. Już nieraz się wywiadów udzielało – powiedział światowo i wczepił mikrofonik w sam przód swetra z norweskim wzorkiem. Czarny kabel dyndał mu malowniczo i opadał w dół, ale dalej go już nie było widać, bo Paweł skadrował faceta do pasa.

Już chciałam interweniować, bo nie lubię kuchni na wierzchu i proszę zazwyczaj dźwiękowców, żeby jakoś maskowali czipsy, skoro już muszą ich używać, ale powstrzymał mnie zachwycony wzrok Pawła i jego cichy syk:

– Zostaw, zostaw…

– Jakie pretensje mają panowie do pana Wojtyńskiego? – zadałam dyżurne pytanie, do wycięcia zresztą.

– Pani redaktor! – zaczął uroczyście działacz związkowy. – To się tylko tak wydaje, że to jest interes pana Wojtyńskiego. To jest interes nas wszystkich. To jest interes narodowy. I ten interes narodowy jest zagrożony!

Tu spojrzał głęboko w oczy telewidza, to znaczy w obiektyw. W ogóle od początku, skubany, nie chciał rozmawiać ze mną, choć go prosiłam, tylko przemawiał prościutko do narodu.

– A dlaczego od razu narodowy? – wtrąciłam. – I dlaczego zagrożony?

Zignorował mnie. Przed kamerą czuł się jak ryba w wodzie.

– W Afryce, proszę państwa – przemówił znowu do całego narodu – w czarnej Afryce, gdyby ktoś zrobił taki przekręt jak pan Tymon Wojtyński, to nawet małpy wiedziałyby, o co chodzi. A u nas nic. Nic! Facet latami uprawia swój proceder!

– Jaki proceder?

– No jak to jaki? Wykorzystuje luki w prawie! Jest u nas paru takich cwaniaków, co to robią notorycznie. Dać takiemu licencję na połowy, a on od razu ściągnie obce kutry.

– Wynajął je legalnie.

– Pani mówi: legalnie! Te kutry łapią polskie szprotki i wywożą do siebie! A cwaniaczek w domu siedzi, łyskaczyka popija i bierze osiem procent od każdego połowu!

– Na tym polega kapitalizm, proszę pana. A państwu polskiemu płaci podatki.

– Jaki kapitalizm? Jaki kapitalizm? Osiem procent! Jakie podatki?! To zwyczajne łapówkarstwo. Łapówa, proszę państwa! Cwaniaczek nic nie robi, a pieniążki lecą!

Próbowałam skierować kucharza na drogę konkretów, ale mi nie wyszło.

Jeżeli chodzi o czysty folklor, przebili działacza związkowego rybacy, sami siebie określający mianem armatorów, co oznaczało, że każdy z nich jest właścicielem co najmniej połowy kutra. Pojechałam do nich specjalnie jeszcze ze trzydzieści kilometrów, bo ci właśnie panowie stanowili szczególnie zajadłą grupę protestującą. Mogłam się z nimi umówić w Świnoujściu, ale chciałam mieć zdjęcia ich jednostek. Były, rzeczywiście, stały przy kei, wyglądały dosyć nędznie.

22
{"b":"87899","o":1}