– Proszę pana – powiedziałam do ponurego Wojtyńskiego – ja się pcham na to morze, bo robię o panu reportaż, ale po co pan tam właściwie płynie? Przecież może pan się z nimi skontaktować przez radio…
– Ja, proszę pani – odpowiedział ponury Wojtyński i prawie się uśmiechnął – płynę, bo pani chciała zobaczyć te duńskie kutry.
– Żartuje pan!
– Nie, nie żartuję. Dla mnie to, że pani robi taki materiał jest bardzo ważne. Jeżeli ci idioci ze straży granicznej naprawdę będą chcieli aresztować Duńczyków albo zmusić ich do odpłynięcia, to ja chcę, żeby pani miała możliwość sfilmowania tego. Duńczycy to spokojni ludzie i mają z nami umowy. Nam ministerstwo jeszcze umów nie cofnęło oficjalnie, ja dostałem tylko jakiś dziwny faks w tej sprawie, a dla mnie faks nie jest dokumentem. Jak dostanę do ręki pismo, przestaniemy łowić. Natomiast dowiedziałem się ze źródeł nieoficjalnych, że jeżeli Duńczycy nie odpłyną, to o dwunastej w południe zostaną aresztowani.
– Rozumiem. A niech pan mi powie, czy te pańskie nieoficjalne źródła coś wiedzą na temat wylania dyrektora departamentu z ministerstwa?
– Wiedzą. Facet poleci, ponieważ powiedział dziennikarzom, że decyzja o odwołaniu naszych kutrów z łowiska – to, co dostałem faksem – podjęta została pochopnie.
– To znaczy przyznał, że ministerstwo zadziałało pod naciskiem tych protestujących rybaków? Bez względu na to, kto miał rację?
– To znaczy, że powiedział prawdę. No i wyleci. Dziś, jutro. Pani Wiktorio, czy pani dobrze się czuje?
– W zasadzie dobrze – zełgałam, bo jednak robiło mi się ciut słabo. – No, może troszkę… tutaj jest ten zapach…
I odjechałam. To znaczy zemdlałam regularnie, zupełnie jak wtedy na zdjęciach.
Kiedy się ocknęłam, wisieli nade mną wszyscy, to znaczy Wojtyński, Krysia, Paweł i Marek, z bardzo przerażonymi minami. Gdzieś za nimi mignęła mi jeszcze brodata gęba szypra. I to szyper był najprzytomniejszy.
– Odsuńcie się od pani – poradził. – Pani potrzeba świeżego powietrza. Najlepiej wyprowadzić panią stąd do sterówki. Jak sobie popatrzy na niebo i chmurki, to jej się zrobi lepiej.
– Ja strasznie przepraszam – jęknęłam, bo mi było głupio. – Mnie to zaraz przejdzie…
– Wicia, ty sobie jednak chlapnij kielicha, to dobrze robi – zakomenderowała Krysia, odzyskując stanowczość. – No, wstawaj. Pan kapitan mi tu da jakiś pojemniczek, zreanimujemy redaktorkę. Temu twojemu dziecku mała ilość alkoholu nie zaszkodzi, zresztą niech się wprawia.
Zauważyłam, że oczy Wojtyńskiego zrobiły się duże jak oczy tego psa w „Krzesiwie”, które widziałam, dzieckiem będąc, w teatrze Pleciuga. Nic jednak nie powiedział, wyciągnął z szafki szklaneczkę i butelkę koniaku.
– Krysiowego poproszę – zagrymasiłam, widząc, że mam wybór. Chorym się nie odmawia, więc Krysia nalała mi solidnego łyka.
– Dzidzia, ty się nie denerwuj, mamusia musi – powiedziała podając mi lekarstwo.
Wypiłam i zakąsiłam kawą.
– To może naprawdę wyjdźmy na powietrze – poprosiłam – może od razu coś sfilmujemy, pana kapitana przy sterze, potem nie będzie na to czasu.
Wyleźliśmy na górę. Ta Kryśka jest czarownicą i kiedyś, dawno temu, spalono by ją na stosie. Słońca wprawdzie nie było widać, ale zrobiło się całkiem jasno, chyba warstwa chmur była cienka. No i wiatr zdecydowanie się zmniejszył.
– Dwójeczka – cieszyła się Krysia. – Prawda, panie kapitanie? Góra dwójeczka!
Szyper potwierdził, ku radości naszej genialnej kierowniczki produkcji.
– Nie martw się, Wicia – powiedział Paweł. – Ja ci z tego zrobię dziesięć w skali Beauforta…
– Pawełku – poczułam się nagle w pracy – rób klimaty. Dziesiątki nie musisz, ósemka wystarczy. Panie Tymonie, my tak żartujemy, nie będziemy robić picu. Morze bezkresne, chmury, kilwater, pan za sterem, przyrządy, takie sprawy. Potem spotkamy Duńczyków i w zależności od rozwoju sytuacji nagramy sobie z panem armatorem setkę.
– Co nagramy? – spytał Wojtyński.
Wyjaśniłam. Kiwnął głową, że rozumie.
Staliśmy sobie na powietrzu świeżym i pachnącym, w miejscu osłoniętym nieco przez sterówkę od wiatru. Zaczynało mi się to wszystko podobać. Już mnie nie mdliło. Ależ człowiek jest zależny od własnego żołądka…
– Pani Wiko – zapytał cicho Wojtyński – pani jest w ciąży?
– Jestem – potwierdziłam. – Czwarty miesiąc. Ale niech pan się nie martwi. Już nie będę się wygłupiać. Naprawdę, wszystko jest w najlepszym porządku.
– I mąż panią tak puścił? Przepraszam, to nie moja sprawa…
– Może pan sobie darować przepraszanie. Mąż nic do gadania nie miał, bowiem męża nie mam. Ani też nikogo mężopodobnego. Nie ma o czym mówić.
– Boże, strzeliłem gafę. To ja jednak jeszcze raz przepraszam nie powinienem się wtrącać…
– Jeśli pan mnie jeszcze raz przeprosi, to wyskoczę za burtę proszę pana. Rozumiem, że czysta życzliwość przez pana przemawia… no, chyba że pan się po prostu przestraszył, że narobię kłopotów. Nie narobię, słowo harcerza.
– Gdyby miało się pani coś stać przeze mnie, przez te głupie szprotki, nigdy bym sobie tego nie wybaczył.
– Po pierwsze, nic się nie stanie. Po drugie, gdyby nawet, odpukać, to przecież nie przez pana. Ja jestem reporterem i wykonuję swój zawód. Nikt mi się tu pchać nie kazał. A teraz jestem bardzo zadowolona z przejażdżki – pomijając już nawet to, że robię materiał. Widzi pan, ja lubię pływać. Nawet trochę żegluję, chociaż wyłącznie amatorsko i towarzysko. I zawsze staram się znaleźć w takiej załodze, która umie o wiele więcej ode mnie. Ale lubię wodę, małą i dużą. Na dużej rzadko bywam, więc teraz mam prywatną przyjemność.
– Twarda z pani dziewczyna – powiedział i wreszcie się uśmiechnął. Od tego uśmiechu zrobiło mi się zdecydowanie cieplej na duszy. Nagle zachciało mi się do niego przytulić…
Ale przecież jestem twarda dziewczyna.
– Nie przesadzajmy – powiedziałam lekko. – Taką mam pracę.
Pocałował mnie w rękę! I tak się ustawił, żeby mnie osłonić lepiej od wiatru, który prawie zupełnie już zdechł.
Dwadzieścia minut później zobaczyliśmy Duńczyków. Płynęli spokojnie – cztery duże kutry, ale nie widać było, żeby coś łowili. Paweł natychmiast wykonał im kilka gustownych portretów długim obiektywem. Podeszliśmy bliżej, tak żeby można było sportretować również osoby w sterówkach.
Byliśmy już całkiem niedaleko, kiedy z drugiej strony pojawiły się dwie jednostki straży granicznej. Zbliżały się bardzo powoli. Pawełek im również zrobił trochę zdjęć. Były jednak dosyć daleko i grymasił, że mu się obraz będzie trząsł.
– No i co teraz? – spytałam Wojtyńskiego.
– Teraz porozmawiam z nimi przez radio – powiedział.
Weszliśmy do sterówki. Paweł z kamerą za nami, a za nim przypięta doń kablem Krysia. Umiała zrobić dźwięk, bo kiedyś, dawno temu, zaczynała w telewizji jako dźwiękowiec. Potem coś jej się odkręciło, poszła na studia do Katowic i zdobyła patent kierownika produkcji.
– Wika, teraz już gram jak leci – szepnął do mnie Paweł. Potwierdziłam skinieniem głowy.
Radio znienacka rozgadało się samo. Po angielsku, z jakimś dziwnym akcentem, pewnie duńskim. Wojtyński odpowiadał oksfordzką angielszczyzną, ale nie słyszałam rozmowy, bo w końcu wycofałam się na pokład, żeby Pawłowi nie włazić w kadr. On zaś czynił dziwne sztuki, żeby sfilmować i gadającego Wojtyńskiego, i Duńczyka, z którym ten rozmawiał, na drugim kutrze. Celował do niego przez okienko sterówki.
Po chwili rozmowa się skończyła, Paweł odpiął się od Krysi i wyleciał na pokład.
– Co się stało? – zapytałam.
– Będą odjeżdżać – odpowiedział lakonicznie.
– Ale dlaczego? I kto, Duńczycy czy te kanonierki?
Paweł mi już nie odpowiedział, bo kombinował artystyczne ujęcie przez jakieś szpeja pokładowe. Wyminęłam go i weszłam do sterówki. Miałam wrażenie, że kręcę się idiotycznie, ale chciałam zapytać Wojtyńskiego, o czym rozmawiał i kto odjeżdża.
– Duńczycy dostali polecenie swojego rządu, żeby opuścić łowisko. To z powodu interwencji naszej straży granicznej – powiedział strapiony. – No więc nie uda mi się już tego wszystkiego od wrócić.
– Dużo pan na tym traci?
– Dużo. Muszę to jeszcze dokładnie policzyć, w każdym razie kilka milionów. I coś znacznie cenniejszego: twarz.
– Panie Tymonie – przerwałam, bo wolałam sobie to nagrać wiedziałam, co powie, a za drugim razem nie wyszłoby mu tak szczerze i od serca. – Wolę, żeby pan mi to powiedział od razu do kamery. Oni będą zaraz odpływać?
– Zaraz. Może pani nakręcić duńskie kutry wycofujące się z polskiego morza – powiedział smętnie. – Cholera jasna. Przepraszam panią.
Znowu wyleciałam na pokład.
– Paweł, chodź tu! – wrzasnęłam, żeby mnie usłyszał na dziobie, gdzie manewrował niebezpiecznie, wykręcając się jak zwariowana baletnica, bo chciał sfilmować faceta za sterem, widocznego przez okno. – Chodź tu zaraz, zrobimy setkę.
– Teraz?
– Teraz. Na tle tych Duńczyków, co zaraz odpłyną. No chodź, potem będziesz robił te sztuki!
Poprosiliśmy Tymona, żeby stanął częściowo na tle sterówki, a częściowo na tle morza, gdzie Duńczycy właśnie robili w tył zwrot. Krysia błyskawicznie podpięła się do Pawła i dała mi do ręki mikrofon.
– Moja twoja – powiedziała. – Inaczej tu się nie da.
Kiwnęłam głową i zaczęliśmy nagranie.
– Proszę pana – zaczęłam. – Co tu się dzieje w tej chwili?
– W tej chwili duńskie kutry, które miały z nami umowę jeszcze na trzy miesiące połowów, wycofują się z łowiska. Duńscy szyprowie dostali takie polecenie od swojego rządu, który nie chciał ryzykować większych zadrażnień.
Tu z zachwytem zauważyłam, że w tejże chwili jednostki straży granicznej wpływają Pawełkowi w kadr – a przynajmniej tak to wygląda. Posłałam mu pytające spojrzenie, zrozumiał, o co mi chodzi i radośnie pokiwał głową. Wojtyński ciągnął dalej:
– Nie chciano ich także narażać nawet na cień niebezpieczeństwa. Nie chciano dopuścić do aresztowania kutrów w polskim porcie ani na polskim łowisku.