Nocowaliśmy w pobliskim Wałczu w hotelu, dosyć podłym. Ciepłej wody nie było, że o barze z herbatą nie wspomnę. Ale namówiłam recepcjonistkę, żeby mi zrobiła swojej prywatnej herbaty. Zwierzyłam się jej, że jestem w ciąży i to jej podziałało na wyobraźnię. Oraz damską solidarność.
We wtorek świtkiem zaczęłam wewnętrzną linią hotelową dzwonić do kolegów, żeby sprawdzić, czy już się zreanimowali. Paweł, zaspany, ale żywy, odebrał telefon w miarę szybko. Z Markiem było nieco gorzej, ale po kilkunastu sygnałach zgłosił się, mocno niezadowolony z życia. Telefon do Bereta wypadł mi nieco dziwnie. Po kilku sygnałach jakby podniósł słuchawkę, potem coś dźwięknęło i zapadła cisza. Z daleka dobiegała tylko muzyczka, taka, jaką często słyszy się w telefonach, czekając na połączenie. Oraz dziwny, trudny do określenia odgłos.
Nie mogąc dodzwonić się do Bereta, spróbowałam do recepcji. Ale i mój telefon nagle przestał działać.
Zezłościłam się, ubrałam byle jak i zeszłam do recepcji osobiście. Powiedziałam tej samej co wczoraj, życzliwej panience, jaki mam kłopot.
Teraz ona zaczęła próbować. Rezultat był żaden.
– Strasznie mi przykro – powiedziała w końcu zaczerwieniona z wysiłku – ale nic mi nie wychodzi, to połączenie jest jakieś dziwne. Ja dopiero niedawno tu pracuję, może jeszcze nie znam tej centrali tak dobrze… A może pani zadzwoni do tego pana na komórkę?
– On nie ma komórki. Jakby miał, to bym to już dawno zrobiła. Proszę pani, chodźmy tam. Niech pani weźmie zapasowe klucze, może mu się coś stało.
Zdenerwowałam się. Może mu ta setka zaszkodziła? Ale Beret ma mocną głowę. Co to dla niego taka ilość trunku! Boże, może naprawdę coś się stało.
Wbiegłyśmy na piętro. Recepcjonistka, której udzieliło się moje zdenerwowanie, wetknęła klucz do zamka i zaczęła nim gmerać. Bez rezultatu.
Serce podeszło mi do gardła. Rąbnęłam pięścią w drzwi.
Otworzyły się. Nie były wcale zamknięte na klucz.
Na miękkich nogach weszłam do pokoju.
Radio cicho grało. To była ta muzyczka, którą słyszałam.
Częściowo przykryty kołderką, a częściowo na niej, wystawiając kosmate nogi na świeże powietrze, leżał sobie w łóżeczku mój kochany kolega dźwiękowiec. Chrapał. W ręce dzierżył słuchawkę telefoniczną, na której ufnie oparł policzek. I spał jak dziecko. Musiał odebrać ten mój telefon, przyłożyć słuchawkę do ucha i natychmiast zasnąć.
Zdążyłam już tyle sobie nawyobrażać, że ulga mnie dosłownie powaliła. Moje miękkie kolana zmiękły całkiem i zemdlałam, jak się zdaje.
Kiedy się ocknęłam, wszyscy trzej koledzy stali nade mną, ciężko przerażeni. W towarzystwie równie przerażonej recepcjonistki. Wyglądali tak, że dostałam ataku śmiechu. Było mi wprawdzie nieco niedobrze, ale widok trzech facetów niekompletnie ubranych i z oczami na słupkach był po prostu zniewalający.
A jak się ucieszyli, że jednak żyję!
Śniadanie hotelowe było obrzydliwe, ale i tak mi się nie chciało jeść. Wzięłam, bo było w cenie pokoju, ale zeżarli je kochani koledzy. Mówili, że z nerwów bardziej ich ssie.
Zanim dojechaliśmy do wiochy pani Zosi, wydobrzałam całkowicie.
Nawet mi się spodobało takie mdlenie. Przynajmniej przekonałam się, że koledzy się mną przejmują.
– A coś ty – powiedział wprawdzie cyniczny Beret – my po prostu nie chcemy mieć żadnych zwłok w ekipie!
– To straszny kłopot, taki nieboszczyk znienacka, policja może się przyczepić – zamruczał Marek, dodając gazu, bo chcieliśmy złapać poranne klimaty, a czas uciekał.
– Właśnie – dodał Paweł, przewracając oczami. – Materiał zaczęty, nieskończony, rozpaprany; nie byłoby wiadomo, jak to rozliczyć…
Ale już do końca zdjęć cackali się ze mną jak ze śmierdzącym jajkiem. Zauważyłam, że stale któryś z nich miał mnie na oku.
Przeważnie pilnował mnie Marek. Pawełek bowiem, pospołu z biegającym za nim na kablu Beretem, dokumentowali zmagania pani Zosi z polnymi kamieniami.
To było coś niesamowitego. Pani Zosia nie tylko bowiem zbierała kamienie leżące na polu. Również wyrywała je z ziemi, a czasami były w nią wrośnięte do połowy. Jednemu nie mogła dać rady.
– Och ty, ty sobie nie myśl, że cię tak zostawię – syczała i stękała przez zaciśnięte zęby, próbując jednocześnie podważyć głaz łomem. – Tak nie może być. Nie wygrasz! Muszę cię zabrać… No chodź, chodź do mnie, ty draniu…
W końcu jednak nie zdołała go wyciągnąć. Pogroziła mu zaciśniętą pięścią.
– Ja tu wrócę po ciebie, czekaj…
Nie chodziła, ale biegała po tym kamienistym poletku. Mniejsze i większe kamienie najpierw układała obok siebie po kilka, potem zaś brała ich całe naręcze i biegła z nimi do traktora z przyczepką. W kabinie siedział sercowy pan Zdzisio i obserwował jej wysiłki, wzdychając ciężko. Pewnie by jej pomógł, gdyby mu to nie groziło zawałem.
– Patrz, Wicia – mówił do mnie z podziwem Marek. – Ja bym tego nie uniósł! Jeden, dwa, ale ona bierze po pięć na raz!
Przyczepką zapełniała się. Pani Zosia miała swój urobek i my mieliśmy swój. Paweł ciężko dyszał.
– Będzie? – Pani Zosia popatrzyła na niego pytająco.
– Będzie – odpowiedział, kiwając głową.
Nagle pani Zosia podskoczyła w miejscu.
– Jak to będzie? Przecież mi jeszcze został ten jeden, co mu obiecałam, że do niego wrócę!
Obróciła się i pognała przez pole, a za nią Paweł i Beret.
Z daleka widziałam, co się działo.
Pani Zosia z furią natarła na głaz, wciąż wbity w glebę. Spróbowała parę razy łomem, w końcu objęła go ramionami, zaparła się i wyszarpnęła ogromny kamień z ziemi! Pogalopowała do swojego traktorka, cisnęła głaz na kupę i z błyskiem w oku mruknęła:
– Mówiłam ci, że po ciebie wrócę!
– Popatrz – mówił do mnie Paweł, kiedy wracaliśmy już do domu, nakręciwszy jeszcze kilka scenek z panią Zosią w stacji paliw i przy zdawaniu kamieni. – Gdybyś napisała taką rolę dla aktorki, to nawet największa na świecie, najzdolniejsza aktorka zrobiłaby ci z tego kupę nie do przyjęcia. To po prostu nie mogłoby wypaść naturalnie. A ona naprawdę z tymi kamieniami rozmawiała. Beret, nagrałeś to porządnie? – zwrócił się nagle do dźwiękowca, zatopionego w rozmyślaniach na tylnym siedzeniu.
– Tak, tak, oczywiście, bardzo porządnie. – Beret najwyraźniej myślał już o czymś innym. A może raczej zasypiał snem sprawiedliwego.
– A słuchaj, Wika, jakie mi wyszły obrazki pod słońce, ona sylwetkowo z tymi kamieniami w objęciach… Kiedy montujesz?
– Za jakiś tydzień dopiero. Ale będę wcześniej przeglądać, to przyjdź.
– A jak ty się czujesz? – przypomniał sobie nagle.
– Bardzo dobrze, tylko mi się spać chce.
– No to śpimy. Beret już dawno odleciał.
No to poszliśmy spać. Z wyjątkiem biednego Marka, który włączył sobie radio i jechał.
Czwartek, 26 października
Nie bardzo mi się chciało iść dzisiaj do firmy. Niby nic mi nie było, ale śniadanko stanęło mi kością w gardle. Poniechałam jedzenia i postanowiłam jednak jechać do pracy i zająć się czymś konkretnym, żeby nie myśleć o żołądku. Czyżby to kotuś tak rozrabiał?
I bardzo dobrze, że pojechałam. W kancelarii obok kilku zaproszeń na różne imprezy, przeważnie mało ciekawe, znalazłam przesyłkę od pięknego Stanisława. Poznałam jego charakterystyczne pismo, przypominające indiańskie pismo węzełkowe. Prawie nie do odczytania.
Strasznie chciałam zajrzeć do koperty od razu, ale w tym momencie do kancelarii wszedł naczelny.
Pogadaliśmy trochę o Orkiestrze.
Szef zawiadomił mnie, że dostaliśmy bardzo porządny budżet na program i sporo wejść antenowych. On nam gratuluje. Podobno scenariusz był bardzo ładny.
No, no, jak miło.
Poszedł sobie.
Następnym przeszkadzaczem okazał się Paweł.
Przyszedł do mnie, do redakcji, dokładnie w momencie, kiedy zabierałam się do rozcinania koperty.
Chciał wiedzieć, czy przeglądałam już obrazki z panią Zosią oraz, skoro nie, to może byśmy zaraz poszli na przeglądarkę i zobaczyli? Bo on nie może usiedzieć.
Ja też nie mogę. Z nieco innego powodu, ale go rozumiem.
– Pawełku – powiedziałam – idź na dół, weź klucz od przeglądarki i wróć po mnie. Ja tymczasem wykonam jeszcze parę telefonów.
Paweł posłusznie wybiegł, a ja złapałam kopertę.
Telefon zadzwonił.
Nie umiem nie odebrać telefonu. Skoro już dzwoni, to znaczy, że ktoś mnie szuka, bo ma do mnie jakiś interes. Że jestem komuś potrzebna. No więc muszę odebrać. Ale to nie ja byłam potrzebna, jak się okazało.
– Dzień dobry, czy to redakcja programu „Morze Bałtyckie”?
Schowałam kopertę do kieszeni.
– Jak najbardziej. Wiktoria Sokołowska przy telefonie, autorka.
– Jak to autorka? Przecież to prowadzi taki pan z brodą?
– Zgadza się. Pan z brodą prowadzi, nazywa się Roch Solski. A ja redaguję. Czym mogę służyć?
Damski głos w telefonie zawahał się.
– Czy ja jednak nie mogłabym rozmawiać z tym panem… Solskim?
– Niestety nie, pan Roch nie pracuje w telewizji, tylko wpada do nas, kiedy robimy program. Ale jeżeli chodzi o sprawy tego cyklu, to ja się orientuję we wszystkim.
– No tak, pani się orientuje. Ale ja bym chciała z panem Solskim. Proszę mi podać jego telefon.
Zdenerwowała mnie ździebko.
– A pani dzwoni w sprawie programu czy jako wielbicielka pana Rocha? – zapytałam ciepło i uprzejmie. – Bo widzi pani, ja, niestety, nie jestem upoważniona do podawania jego prywatnego numeru. Proszę mi podać swój, postaram się państwa skontaktować.
– A gdzie on pracuje?
Zastanowiłam się, czy podawać babie takie informacje, ale w końcu podpisywaliśmy Rocha w każdym programie, mogła sobie przeczytać wizytówkę. Chociaż wątpię, skoro nie pamiętała nawet nazwiska swojego idola.
– Pan Solski pracuje w Urzędzie Morskim.
– W jakim dziale?
Już jej miałam dosyć. Niech sobie szuka tego Rocha i nie zawraca mi głowy.
– Proszę pani, proszę zadzwonić na centralę urzędu i poprosić o połączenie. Ja nie mogę pani nic więcej powiedzieć. Chyba że chodzi o zawartość programu. Nie? Do widzenia pani.
Rzuciła słuchawkę. Bardzo dobrze. Wreszcie przeczytam.