Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Telefon.

Ludzie! Co się dzieje? Przypomniało mi się, jak usiłowałam powiadomić Jarka o jego nowej roli – i też nie mogłam, bo mi bez przerwy coś przeszkadzało. Coś ja mam utrudnioną komunikację z tymi tatusiami. A w ogóle dlaczego nie zadzwonił, tylko pisze?

Prawda, dzwoni.

– Słucham…

– Witam cię, Wikuniu – zadudnił w słuchawce ciepły baryton Rocha. – Jak leci?

Nie leci. Zaparło się.

– Jako tako, Rosiu drogi. A co u ciebie?

– Mam dla ciebie parę ciekawostek. A tak w ogóle to dlaczego do mnie nie dzwonisz? Nie potrzebujesz mnie już? Nie robimy więcej programów?

– Robimy, robimy. Forsę za wrzesień dostałeś?

– Dostałem, ale nie wiem dlaczego, skoro mnie we wrześniu nie używałaś… Były jakieś premiery, które przeoczyłem?

– Skleroza jesteś. Używałam cię przed wakacjami. Zapomniałeś? Nakręciliśmy materiałów na pięć odcinków do przodu. Cztery już poleciały, właśnie miałam cię szukać, żeby kontynuować. Zapasy się kończą. Trzeba by coś dokręcić na dniach. Krysia uzgodni z tobą terminy. Wpadnij zresztą, pogadamy.

Pawełek zadyndał mi przed nosem kluczami od przeglądarki.

– Dobrze, Wikuś – mówił tymczasem Roch. – To ja wpadnę jutro, chcesz?

– Może być. Koło jedenastej, nie wcześniej. Aha, będzie cię szukała jedna wielbicielka. Ze mną nie chciała gadać, tylko z tym pięknym panem z długą brodą.

– Ja nie mam długiej brody! Dałaś jej moją komórkę?

– Skądże. Powiedziałam jej tylko, że pracujesz w Urzędzie Morskim. Pewnie już zaczęła zamęczanie sekretarek.

– No i świetnie. Jutro ci powiem, czy mnie znalazła.

Wyłączył się. Takie wielbicielki to on miewał od czasu do czasu, bowiem, obiektywnie rzecz ujmując, był mężczyzną przystojnym do obłędu. Typ wikinga. Jasna grzywa nad czołem. Siwe oczy pod grzywą. Nos jak marzenie – prosty i rasowy. Szerokie, chętne do uśmiechu usta. Broda – wcale nie długa, lecz starannie przystrzyżona. W mundurze Urzędu Morskiego prezentował się wstrząsająco.

Byłabym się może w nim zakochała, gdyby nie to, że jestem odwieczną przyjaciółką jego żony. Chodziłyśmy razem do liceum, studiowałyśmy, tylko że ona, wyszedłszy już za Rocha, którego poznała na jakichś baletach, zrezygnowała z dziennikarstwa i postanowiła zająć się szczęściem rodzinnym. Gotowanie, sprzątanie, tego rodzaju sprawy. Machnęli sobie od razu bliźniaki, bardzo praktycznie. Kiedy już trochę podrosły, Lilka zaczęła pracować w księgarni, ale wciąż jej zainteresowania koncentrowały się na tym, żeby kochany Rosio miał podane, uprane i wyprasowane.

Kochany Rosio szczęście rodzinne doceniał i nie chodził na boki, chociaż mógłby; z powodu tej jego nadludzkiej urody leciały na niego watahy bab.

Nadludzką urodę i nadmiar energii Rosio spożytkowywał w moich programach. Robiliśmy je wspólnie od dwóch lat. Roch był właściwie współautorem, on to bowiem dostarczał mi konkretnej wiedzy o problemach morskich, poza tym udzielał się w charakterze prowadzącego. Czasem zabawiałam się w to sama, ale raczej zostawiałam sobie w tym cyklu przyjemność prowadzenia wywiadów. Głównie zza kadru.

Za gwiazdę robił Rosio.

I świetnie to robił, bo mu Bozia dała prawdziwy talent telewizyjny. Mówiąc językiem technicznym – urodził się na telewizyjną małpę. Zachowywał się przed kamerą absolutnie swobodnie i nie trzeba mu było pisać tekstów. Czasami mijał się z językiem polskim, wtedy robiliśmy duble. Ale generalnie rzecz biorąc, stanowił mój skarb i wunderwaffe.

Swoją drogą trzeba zaplanować jakieś nagrania. Krysia powinna mi o tym przypomnieć, a ona nic.

– Idziemy?

– Pawełku, kochany, już idziemy, tylko poczekaj sekundę, muszę do toalety…

No przecież inaczej nigdy tego nie przeczytam! Wpadłam jak burza do toalety, zamknęłam się starannie i wreszcie otworzyłam do końca Staszkową kopertę. W środku było ksero jakichś urzędowych kwitów i kartka zapisana peruwiańskim pismem węzełkowym.

Rzuciłam okiem na pieczątkę: Ośrodek Adopcyjny? Och, prawda! Już wiem, co to jest! Boże, on jednak nie był pewien, czy mu tak do końca uwierzyłam.

Wikuniu droga – pisał – posyłam Ci na wszelki wypadek dokument stwierdzający, żeśmy z żoną adoptowali nasze dzieci. Ja wiem, że uwierzyłaś mi na słowo, ale wierzyć a wiedzieć – to dwie różne sprawy. Myślę, że Twoja pewność stanie się bardziej granitowa, kiedy sobie poczytasz te papierki. Jak się zapewne domyślasz, papierki są przeznaczone wyłącznie dla Twoich oczu. Bardzo Cię czule całuję. Cieszę się, żeśmy się w życiu spotkali. Mam nadzieję, że Ty również – mimo pewnych komplikacji… Staszek.

Coś takiego…

Ja również, jasne. To naprawdę świetny facet. Może faktycznie szkoda, że poligamia jest karalna. A w ogóle to muszę do niego zadzwonić z biuletynem o Jareczku.

Jeżeli stąd natychmiast nie wyjdę, Pawełek dojdzie do wniosku, że zasłabłam i wezwie strażnika, żeby otworzył wychodek!

Wyszłam.

Obejrzeliśmy pobieżnie panią Zosię. Obrazki znakomite. Muszę spisać setki, ale to nie dziś, dziś nie mam już głowy!

Piątek, 27 października

A Jarek się nie odzywa.

Tak myślałam…

Trzeba by powoli zawiadamiać rodzinę, że przybędzie jeden nowy Sokołowski.

Roch przyszedł omawiać najbliższe odcinki. Jak zwykle samym spojrzeniem powalił na kolana uzbrojoną po zęby panią strażniczkę na dole, kupił też gazety w naszym kiosku, czym osłabił panią kioskarkę, wreszcie wjechał na górę, doprowadzając do palpitacji serca trzy obecne w windzie młode dziennikarki z redakcji informacji.

– Witam cię, Wiktorio – powiedział od progu – a coś ty za wariatkę na mnie napuściła?

– Wariatka była? – spytałam, ucieszona, bo zawsze to jakieś urozmaicenie naszego żywota. – Co chciała?

– Zapraszała mnie do swojej rezydencji nad morzem. Proponowała, żebym sobie pooglądał klif koło jej domu, na pewno na temat tego klifu da się zrobić przepiękny i szalenie interesujący program. Powiedziałem jej, że pół roku temu robiliśmy trzy odcinki o klifie i że na razie nie mamy zapotrzebowania, ale uznała, że to ty mnie do niej zniechęciłaś. Ma o tobie złe mniemanie. Uważa, że mnie marnujesz.

– Ja cię marnuję? Baba zwariowała. Za gwiazdę u mnie robisz, wylansowałam cię na głównego znawcę Bałtyku, a ta mówi, że ja cię marnuję!

– No przecież mówię, że wariatka. Słuchaj, niewykluczone, że mam dla ciebie temat, ale nie miałem czasu, żeby się za nim pouganiać. Dałabyś kawki koledze?

– Kolega se zrobi. Mnie też przy okazji. Jeżeli twój temat jest naprawdę interesujący, to sama się za nim pouganiam. Naukowy czy społeczny?

Nasz cykl stanowił mieszaninę materiałów edukacyjnych z typową publicystyką społeczno-gospodarczą.

– Gospodarczy. I trochę też społeczny – zastanowił się Roch, wyciągając moją zastawę do kawy. – Słuchaj, znasz niejakiego Tymona Wojtyńskiego?

– Ze Świnoujścia? Szprotki łowi?

– Tak. Przedsiębiorca rybacki. Znasz go?

– Raz go spotkałam. Zrobił na mnie dobre wrażenie i dobrze o nim mówili. A ja byłam dla niego, niestety, mało grzeczna. No i co z nim?

– Być może będziesz miała okazję do wynagrodzenia mu tej niegrzeczności.

– Co mam zrobić? Zaprosić go na kawę?

– Jeśli mu pomożesz, on cię zaprosi. Robią mu koło tyłka koledzy po fachu.

– Rybacy?

– Rybacy. – Roch podał mi filiżankę z kawą i rozwalił się w moim fotelu, wyciągając długie nogi na środek pokoju. – Słuchaj, on czarteruje jakieś kutry, duńskie czy szwedzkie, nie wiem. I łowi nimi szprotki. Dużo łowi, te kutry są o wiele większe od naszych, polskich. Większe, mocniejsze, mają większe ładownie, więcej tych rybek się tam zmieści.

– To bardzo praktycznie – wtrąciłam. – A gdzie afera?

– Afery jeszcze nie ma, ale będzie. Nasze stowarzyszenie rybackie ma zamiar oskarżyć go o sprowadzenie obcych dużych kutrów do naszej strefy połowowej, przez co pozbawia on chleba naszych polskich rybaków.

– Chleba czy szprotek?

– Szprotek, czyli chleba. No i – słuchaj uważnie – coś tam gadają od rzeczy o przełowieniu Bałtyku, o zniszczeniu zasobów szprota na naszych łowiskach, takie tam sprawy.

– A ty skąd to wiesz?

– Obiło mi się o uszy, ale niedokładnie, na jednym bankiecie z udziałem przedstawicieli rybackiej klasy robotniczej. Oni go nie lubią, tego Wojtyńskiego, bo uważają, że się wywyższa. Chętnie zrobią z niego aferzystę, złodzieja i mafiosa. A mnie coś mówi, że jeśli on robi cokolwiek, to robi to legalnie i z sensem. Wejrzyj w to. Ja nie siedzę w rybactwie, ale jeśli pogmerasz, to możesz się dowiedzieć ciekawych rzeczy.

Roch rzeczywiście nie siedział w rybactwie, siedział w ochronie wybrzeża; to znaczy nie w żadnej Coast Guard, tylko w dziale zajmującym się ochroną wybrzeża przed siłami przyrody. Nawiasem mówiąc, o klifie wiedział wszystko i mógł sobie z tą swoją wielbicielką podyskutować.

– Rochu – powiedziałam z namysłem – wiesz, że afery to moja specjalność. Ale ta afera jeszcze nie wybuchła.

– Może nawet nie wybuchnie, ale coś tam się szykuje. Wiem, że jakieś ruchy chłopcy robili w ministerstwie, tam ich spuścili do kanału. Teraz próbują wywołać zadymę prasową, liczą, że to ruszy ministerstwo. W końcu trafią na jakiegoś dziennikarza obrońcę uciśnionych, który stanie w obronie biednych rybaków przed wrednym kapitalistą. Ale mówię ci, to nie jest takie proste.

– Przyznaj się, dałeś już temu facetowi moją komórkę?

– Nie, nie, ja go nawet nie znam. Wszystko, co wiem, to od ludzi. Ale to rozsądni ludzie i jeżeli mówią, że jest coś na rzeczy, to jest coś na rzeczy.

– Jak ja się mogę z nim skontaktować? Przez kapitanat?

– Przez kapitanat pewnie też, ale zobacz, czy nie ma go po prostu w książce telefonicznej. Dwóch Tymonów Wojtyńskich pewnie w jednym Świnoujściu nie będzie.

– Masz rację. Proste rozwiązania są najlepsze. Czekaj… jest. No, ty to jesteś genialny…

Wystukałam numer na klawiaturze służbowego telefonu.

– Co z głowy, to z myśli. Tylko czy on o tej porze będzie w domu?

Był. Może przyszedł na obiad.

– Dzień dobry panu, Wiktoria Sokołowska, Telewizja. Poznaliśmy się niedawno.

16
{"b":"87899","o":1}