Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Wykluczone – powiedział stanowczo Paweł. – Teraz pójdziemy do domu i nagramy sobie rozmowę. I będziemy wiedzieć, co nam jeszcze będzie potrzebne.

Pani Zosia się spłoniła, bo nieco ją krępowała perspektywa zeznawania do mikrofonu potwornej wielkości, którym Beret wywijał jej nad głową. Ale szybko jej ta krępacja przeszła. Opowiadała nam ciekawe rzeczy.

– Ja kiedyś byłam drugim dostawcą mleka na trzy województwa – mówiła z płonącymi oczami. – Przede mną była taka jedna ze Słupska. Tylko ona. Miałam dwadzieścia sześć krów mlecznych. Miałam na polu pszenicę. Trzydzieści hektarów. Miałam maszyny. Wszystko pięknie wyglądało, pięknie mi się rozwijało…

Nagle zwiędła. Chlipnęła. Otarła oczy przybrudzonym rękawem. Siąpnęła nosem.

– Wzięłam kredyty w banku. Na rozwój. Chciałam dokupić ziemi, dokupić bydła. Policzyłam sobie wszystkie raty, wyszło, że dam radę.

Chlipnęła solidniej. Wstrzymaliśmy oddechy. Paweł zamarł przy kamerze, widziałam tylko leciutki ruch ręki na joysticku. Dojechał do twarzy pani Zosi. Mam nadzieję, że nie na chama, do samych oczu i ust, tylko nieco subtelniej…

– No i przyszedł Balcerowicz. Banki podniosły procenty na kredyty. Wszystko mi przepadło. Wszystko straciłam, żeby spłacić te kredyty. Bydło, pole, wszystko.

Polały się jej łzy po twarzy. Paweł nie drgnął. Za to go kocham! Znam paru takich operatorów, którzy w tej chwili dojechaliby cynicznie do tych płaczących, zaczerwienionych oczu i wykrzywionych ust.

Pani Zosia pozbierała się.

– Ja to szybko płaczę – zakomunikowała rzeczowo – i szybko się śmieję. Taką mam naturę.

– A co dalej było z tą pani gospodarką? – zapytałam.

– Nic nie było. Nie było już gospodarki. I nie będzie. Nie opłaca się. Próbowałam handlu… – Tu opowiedziała nam o swoich perypetiach z handlem spożywką. Wykończyła ją konkurencja. Lepiej zlokalizowana, na środku wsi. Z ciuchbudą i hurtownią odzieży też jej nie wyszło. Wpadła na pomysł z tymi kamieniami… Okazało się, że można z tego wyżyć. No więc kamienie zbiera, drewno też. Jakoś leci.

A ja narzekam na ciężką pracę! Może mi się i zdarza dwanaście godzin albo szesnaście; czasami nawet w ciągu, ale przynajmniej nie muszę nosić kamieni! Jak ona to znosi, ta pani Zosia? Na Herkulesa nie wygląda. Pan Zdzisio jej nie pomaga, bo sercowy, jak ona to wytrzymuje?

– Kręgosłup mi wysiada. A najbardziej bolą ręce. Czasami w nocy nie mogę zasnąć, chodzę po domu, płaczę. To zakwasy się robią. Potem przestaje boleć. Do lekarza nie mam po co iść, bo by mi kazał zmienić zajęcie. A na co ja je zmienię? Ja mam pięćdziesiąt cztery lata. I nie mam wykształcenia. Ja tylko umiem ciężko pracować. Robota kocha głupiego.

– A te pani kredyty?

– Pospłacałam wszystko. Ale musiałam wziąć nowe pożyczki. Na paliwo, na nawozy, bo jeszcze trochę ziemi mam, na życie. I teraz je spłacam.

– A te kamienie to opłacalny interes?

– Za kamienie dostaję w Rejonie Dróg siedemnaście złotych za tonę – odpowiada pani Zosia, chwalić Boga, pełnym zdaniem. – Dziennie mogę oddać kilkanaście ton. Zdawałam już i trzydzieści za jednym razem.

Patrzymy na siebie z niedowierzaniem. Pani Zosia to widzi i jej twarz rozjaśnia się uśmiechem.

– Naprawdę. Trzydzieści i więcej. Tylko teraz mi już trzy miesiące nie płacą… ten dług mi rośnie.

– Jak to nie płacą? – Tu już się oburzyłam zupełnie prywatnie.

– A to łobuzy!

– Łobuzy, łobuzy, a muszę z nimi dobrze żyć. Mówią, że nie mają, i co ja na to poradzę? Pani Wiktorio! Ja już tyle gadam! Może kawy?

– Kawy – zamruczał Beret – kawy…

– No dobrze, to zrobimy przerwę, wypijemy tę kawę i będziemy robić sceny aktorskie.

– Jakie aktorskie? Ja nie dam rady aktorskich! Co pani wymyśla? A miało być łatwo! A tę setkę do kawy dać?

Podziękowaliśmy za miłą propozycję, ale zamierzaliśmy jeszcze długo i owocnie pracować. Przy kawce Paweł spróbował się z panią Zosią na ręce. Położyła go, jak chciała. Marek zamierzał też zawalczyć, ale skrewił. Wystraszył się, gdy zobaczył Pawełkową klęskę.

Jako aktorka pani Zosia spisała się, oczywiście, znakomicie. Grała zresztą samą siebie. Prosiliśmy, żeby dla potrzeb kamery podliczała zarobki za te swoje kamienie i żeby przy tym mamrotała pod nosem. A potem miała już gromkim głosem zawiadomić pana Zdzisia, siedzącego w pokoju obok, że znowu będą tyły finansowe.

Udało się nadzwyczajnie. Pani Zosia pisała, kreśliła, używała kalkulatorka, martwiła się spektakularnie (ale bez niestosownych przerysowań), klęła (z chwalebnym umiarem), w końcu zaś zawołała do pana Zdzisia to, co miała zawołać. On zaś siedział sobie na kanapie i oglądał telewizję. Leciało akurat sprawozdanie z obrad sejmowych. Nabzdyczona pani posłanka mówiła właśnie o konieczności cięć budżetowych. Udało nam się ją nagrać jednym ujęciem z panią Zosią. Jedną panoramą!

Mogłam, naturalnie, wykorzystać czyste nagrania z sejmu, ale o wiele lepiej było tak to złapać razem z tym mało zamożnym mieszkaniem i dwojgiem niemłodych ludzi.

Po tych ćwiczeniach pani Zosia zagrzała kiełbaskę i ekipa pożywiła się, nadal jednak, ku zmartwieniu gospodyni, odmawiając wypicia setki.

Potem było jeszcze lepiej. Kręciliśmy mianowicie piłowanie drewna przez panią Zosię. I to już zahaczało o horror.

Zażyczyłam sobie taką sekwencję gospodarczą. Żeby pani Zosia poruszała się w obrębie tego swojego malowniczego podwórka, karmiła kaczki, używała krajzegi – takie klimaty wsiowe były mi potrzebne. Pawełek kiwnął głową, że rozumie, o co mi chodzi i zabrał się do roboty. Z panią Zosią już byli poważnie zaprzyjaźnieni, bo strasznie jej się podobało, że z pełnym wdziękiem przyjął porażkę w tym pojedynku z nią na ręce. Chłop, a nie udaje, że lepszy we wszystkim! Więc robiła, co tylko sobie zażyczył. Powtarzali te kaczki, dublowali, Pawełek kręcił ogólniaki, zbliżenia, latał dookoła pani Zosi jak szalony, a ją to bawiło coraz bardziej. Kaczki prawdopodobnie były zachwycone, bo każdy dubel wymagał nowej porcji żarcia, które pochłaniały z kaczym wdziękiem.

Aż przyszło do piły.

Piła była okrągłą tarczą, umocowaną pionowo w stole. Po prawej jego stronie leżała sterta gałęzi do pocięcia. Takich, powiedziałabym, grubszych gałęzi.

Paweł postanowił sekwencję nakręcić z ręki. Konsekwentnie, tak jak kaczki. Zresztą inaczej by nie dał rady, pani Zosia bowiem poruszała się z prędkością błyskawicy.

Najpierw złapała jakieś kable i zaczęła je rozplątywać. Znalazła końcówkę – bynajmniej nie zakończoną wtyczką – i poleciała podłączać te dwa sterczące druty do gniazdka.

– Tego tutaj niech pan nie kręci – zawołała wesolutko do swojego nowego przyjaciela Pawełka – bo tu wszystkie bebechy na wierzchu! Jeszcze mi się ktoś doczepi!

– Dobrze – odkrzyknął Paweł – ja to zrobię tak z daleka, żeby nie było widać szczegółów!

Zamiast przyzwoitego gniazdka, w murze ziała dziura, do której pani Zosia wetknęła to, co powinno być wtyczką. Znaczy – w dziurze siedział prąd.

Potem jak fryga zakręciła się wokół własnej osi, podbiegła do maszyny i włączyła ją. Ustrojstwo zadrżało i piła poszła w ruch.

– Jeszcze raz, pani Zosiu – zawołał Paweł, który nie zdążył dobiec. – Ja zrobię zbliżenie. Jeszcze raz, proszę.

– Dobrze – zgodziła się życzliwie pani Zosia – proszę bardzo.

I wyłączyła urządzenie. Cisza zatrzęsła powietrzem.

Paweł przymierzył się z kamerą.

– Teraz proszę.

Pani Zosia podbiegła raz jeszcze, jej dłoń pojawiła się w wizjerze kamery i przekręciła wyłącznik. Maszyna ponownie ruszyła, z potwornym rzężeniem, jękiem i zgrzytem.

– O cholerka – zmartwiła się nagle nasza gwiazda. – Ciapek mi przegryzł izolację, na tym kablu może być przebicie… Ciapek, ty zarazo!

Ciapek, żółty kundel, odwrócił się do nas zadkiem.

– To nie powinno tak leżeć w wodzie – kontynuowała pani Zosia – bo może być nieszczęście.

W istocie, nadgryziony fragment kabla spoczywał właśnie w kałuży.

Pani Zosia rozejrzała się, podniosła z ziemi niewielki pieniek, wstawiła go do kałuży, po czym całkiem spokojnie włożyła rękę do wody, podniosła zeń kabel i położyła go na pieńku. Przegryzionym do góry. Maszyneria cały czas była w ruchu! Prąd przez ten kabel przelatywał!

– O Jezu – powiedział nabożnie Marek. – Behape!

Beret nie mógł opanować nerwowego chichotu. Jedyne widoczne oko Pawełka (drugie miał przyklejone do wizjera) otwierało się coraz szerzej.

Tymczasem pani Zosia stanęła sobie za wirującym w pionie kołem tarczy, po czym złapała grube polano ze stosu, chwyciła je obiema rękami za końce i naparta nim na piłę. Jazgot zmienił tonację, polano zostało przecięte, pani Zosia odrzuciła jego dwie połówki na inny stosik. I złapała następny kawał konara. I powtórzyła operację. I tak dalej, i dalej, dopóki Paweł nie opuścił kamery i nie oznajmił, że ma wszystko.

Było mi nieco słabo. Oczami duszy widziałam, jak pani Zosia traci równowagę, leci do przodu i zostaje przez własną krajzegę rozcięta na dwie równe połowy! W pionie!!!

Moich kolegów dręczyły chyba podobne wizje, bo Paweł ocierał pot z czoła, Beret kręcił głową jak zepsuty pajacyk, a Marek powtarzał z rosnącą pobożnością:

– O mój Boże, o mój Boże, nie mogę na to patrzeć, Matko Boska…

– Pani Zosiu – powiedziałam – nie boi się pani tak tą piłą… bez żadnej osłony?

– A czego mam się bać?

– No przecież, gdyby pani straciła równowagę…

– To by mnie przecięło na pół – dokończyła beztrosko. – Nie ma strachu, ja to robię od lat!

Popatrzyliśmy na siebie. Pani Zosia miała, niewątpliwie, bardzo porządnego i pracowitego anioła stróża. Może jej nie uchronił przed reformą Balcerowicza, ale i tak miał sporo zajęcia.

W poniedziałek nic już więcej nie robiliśmy. Wypiliśmy wreszcie tę setkę – setka jest tu wartością raczej symboliczną, bo koledzy wytrąbili znacznie więcej, a Marek oraz ja z kotusiem – zero, z powodów oczywistych. Przyjaźń ekipy z panią Zosią (pan Zdzisio w tym stadle pełni raczej rolę bierną) zacieśniła się niezmiernie. Nic dziwnego, bo ekipa jest sympatyczna, a pani Zosi też niczego nie brakuje. Kładła potem na rękę wszystkich trzech, bo się uparli, że jeszcze spróbują. Najbardziej jednak pokochała Pawełka – i to z wzajemnością. Bardzo serdecznie się ściskali na dobranoc.

14
{"b":"87899","o":1}