Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Uznano, że załogi statków na dobre poznają się dopiero po przybyciu do miejsc docelowych. Teraz będą widywać się raz na tydzień, co nie sprzyjało ani nawiązywaniu znajomości, ani generowaniu konfliktów. Grupy były tak liczne, że nie sposób było zapamiętać choćby części twarzy.

– Wiesz, co będzie potem? – zapytał Hallford, przerywając jego rozmyślania.

– Oczywiście. Sam w tym uczestniczyłem, prawda?

– To było wiele lat temu.

– Obiektywnie rzecz biorąc, kilkaset.

Gideon milczał. Widma krążyły wokół w swoim apatycznym tańcu.

– Jesteś gotowy?

– Na tyle, na ile mogę być.

– Więc zaczynaj.

Håkon nie zdążył nawet skinąć głową – Posiadacze szybko przerwali połączenie. Ocknął się na podłodze wynajmowanego domu w stroju do biegania. Potrzebował chwili, by stwierdzić, gdzie jest i co się stało. Powroty stawały się coraz trudniejsze.

Przeszedł do pokoju, a potem otworzył sejf i wyjął la’derach. Gorączkowo przyłożył ją do twarzy, jakby stanowiła remedium na wszystkie problemy. Gdy tylko przylgnęła do kości policzkowych, poczuł się błogo.

Następnego dnia zwlókł się z łóżka, czując rodzący się ból głowy. Wiedział, że przesadził wczoraj z konchą, zbyt długo miał ją na twarzy. Poszedł pod prysznic, orzeźwił się, a potem znów stanął przed sejfem.

Tym razem wyciągnął z niego to, co sklecił z części zakupionych w sklepach elektronicznych. Niegdyś w ten sposób budowało się amatorskie ładunki wybuchowe, zwane IED-ami. Teraz na Ziemi był jeden człowiek, który dzięki wiedzy przekazanej przez konchę był w stanie zbudować impulsator. A przynajmniej coś zbliżonego do tej jeszcze niewynalezionej broni.

Håkon wrzucił wszystko do plecaka, a potem zamknął mieszkanie na cztery spusty, przypuszczając, że już do niego nie wróci. Wynajął niewielki domek letniskowy na przedmieściach Orlando, niecałe sto kilometrów od Hotelu Clarion.

Wsiadł do białego forda i pojechał w wyznaczone miejsce. Zatrzymał się w uliczce na tyłach hotelu, a potem wysiadł z samochodu, zostawiając otwarte drzwi.

Stanął za rogiem budynku, wyciągnął impulsator i czekał.

Posiadacze zapewniali Lindberga, że Dija Udin zjawi się niebawem.

I nie pomylili się.

15

Precyzyjnie o podanej porze, z dokładnością co do sekundy, Håkon dostrzegł dawnego przyjaciela. Szedł samotnie w kierunku uliczki, leniwie spoglądając w górę, zupełnie nieświadomy tego, co go czeka. Lindberg dał kilka kroków w tył, wchodząc głębiej w uliczkę.

Gdy tylko Alhassan wyłonił się zza rogu, Skandynaw do niego wycelował.

– Co to ma być? – zapytał Dija Udin, zatrzymując się jak rażony piorunem. – Kim ty jesteś, sukin…

Håkon oddał strzał. Z takiej odległości nie musiał martwić się, że chybi. Wiązka z impulsatora pomknęła z prędkością tak dużą, że była niemal niezauważalna. Ułamek sekundy po tym, jak Lindberg nacisnął spust, Alhassan leżał nieprzytomny na ziemi.

Skandynaw rozejrzał się, po czym zaciągnął go do samochodu. Nie musiał nawet go krępować – efekt działania impulsatora utrzyma się przynajmniej przez kilka godzin. A podróż do domku przy Lake Jesup zabierze najwyżej kilkadziesiąt minut.

Zaparkowawszy pod budynkiem, Håkon uznał, że wybrał idealne miejsce. Naturalną barierę przed wścibskimi oczami stanowiły gęste drzewa, a w okolicy nie było innych domostw. Idealnie.

W jednym z pokoi znajdowało się metalowe krzesło – i nic ponadto.

Posadził na nim Dija Udina, po czym przywiązał go pasami, które nabył w sklepie z akcesoriami samochodowymi. Rzekomo miały utrzymać samochód na holu, więc tym bardziej poradzą sobie z Alhassanem.

Zrobił głęboki wdech, patrząc na swoje dzieło. Sprawdził jeszcze raz, czy Dija Udinowi nie uda się wyswobodzić, a następnie przeszedł do drugiego pokoju, zostawiając drzwi otwarte.

Gdy po kilku godzinach usłyszał, że Alhassan się przebudził, wrócił do niego.

– Co to ma, kurwa, być! – krzyknął muzułmanin, miotając się na krześle. – Ratunku! Ludzie, pomocy!

– Nie drzyj się.

– Porwano mnie, kurwa!

– Będziesz spokojny, nic ci się nie stanie.

– Porwali mnie! Zgwałcą mnie!

Lindberg patrzył na niego z niedowierzaniem. Alhassan oddychał płytko, błądząc wzrokiem po pokoju.

– Halo, kurwa, halo! Policja!

– Obawiam się, że w promieniu kilku kilometrów nikogo nie ma.

– Pomocy!

– Słuchaj… – rzucił pod nosem Håkon. – Jeden moment spokoju w czasie paniki uchroni cię przed tysiącem problemów.

Alhassan na moment zamilkł. Może przypomniał sobie, że coś podobnego powiedział kiedyś Ali ibn Abi Talib, pierwszy imam szyitów i wierny towarzysz Mahometa. Lindberg znał ten cytat tylko dlatego, że usłyszał go niegdyś od przyjaciela.

Dija Udin zawahał się, a potem zaczął kołysać się w przód i w tył, próbując przewrócić krzesło. Skandynaw pochwalił się w duchu za to, że wcześniej o tym pomyślał i przytwierdził je do podłogi. Przypuszczał zresztą, że to kolebanie się jest niczym w porównaniu z tym, jak Alhassan będzie się rzucał później.

– Przestaniesz?

– Błagam! Ktokolwiek!

– Wiem przecież, że sprawdzasz tylko, na ile możesz sobie pozwolić.

– Ludzie!

– Nie boisz się – dodał Håkon. – Bo nie jesteś zaprogramowany, by obawiać się czegokolwiek w takiej sytuacji.

Wzrok Dija Udina znieruchomiał.

– Coś ty powiedział?

– To, co słyszałeś.

– Z którego psychiatryka cię wypuścili? I przede wszystkim dlaczego?

– Wiem, czym jesteś, Dija Udin.

– I wzajemnie – odparł Alhassan, nie odrywając spojrzenia od jego oczu. – Jesteś najbardziej pierdolniętym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałem. A gwarantuję ci, że trochę się ich przewinęło.

Håkon wzruszył ramionami, nie mając zamiaru polemizować.

– Czego ode mnie chcesz? – zapytał Dija Udin. – Wiem, że wyglądam na bogacza, ale jestem goły jak…

– Zamknij japę.

– Sam zamknij, ty parszywy…

– Przebywasz na Ziemi od dziewiętnastego wieku – uciął Lindberg. – Przysłano cię tutaj, byś wprowadził wirusa do komputera pokładowego ISS Accipitera. Masz zadbać o to, by ocalałe statki czuły imperatyw wygrania proelium i by wszyscy sądzili, że to jedyny sposób na uratowanie ludzkości.

Wyraz twarzy Alhassana drastycznie się zmienił.

Teraz nie miał nic wspólnego z tym Dija Udinem, którego Håkon nazywał przyjacielem. Patrzył na niego z chłodem, który mógł emanować jedynie ze sztucznych oczu niebędących tworem natury.

– Pochodzisz z przyszłości – odezwał się beznamiętnym głosem.

– Zgadza się.

Alhassan sprawiał wrażenie, jakby za moment miał rozerwać krępujące go więzy i rzucić się na Skandynawa. Nie wyglądał na pokonanego – raczej na wyczekującego.

– Jak dowiedziałeś się, że…

– Byliśmy razem na Accipiterze.

– Håkon Lindberg?

Skandynaw kiwnął głową, a rozmówca zmrużył oczy i dopiero teraz porządnie mu się przyjrzał.

– Nie wyglądasz jak on.

– Trochę lat minęło, a oprócz tego la’derach odcisnęła piętno na tym, co zazwyczaj nazywasz moją parszywą gębą.

Gdy tylko Dija Udin usłyszał nazwę konchy, natychmiast pobladł. Dopiero teraz wyglądał, jakby był przegranym w tym starciu. Spuścił wzrok i trwał przez moment w ciszy.

– Jak to się stało? – zapytał w końcu. – Jakim cudem tu jesteś i nikt nie zareagował?

– Wyrwa w czasoprzestrzeni.

– Że co? – żachnął się Alhassan. – Chyba wyrwa w twoim mózgu. Co ty pieprzysz?

– Będzie jeszcze sporo czasu, żebyśmy wszystko omówili.

Dija Udin przewrócił oczami.

– Jak cholera będzie czasu – odparował. – Zaraz mnie zabijesz. Widzę to w twoich przebrzydłych ślepiach, skurwielu.

– Zwykłeś nazywać mnie raczej sukinsynem.

– Mało mnie to obchodzi. Rób, co masz robić.

– Ot tak? – zapytał Lindberg z powątpiewaniem. – Tylko tyle trzeba, żeby instynkt samozachowawczy w twoim programowaniu przestał działać?

Dija Udin odcharknął przeciągle, więc Håkon szybko wycofał się za próg. Dobrze wiedział, czego udało mu się uniknąć. Splunięcie rozległo się chwilę później.

68
{"b":"690736","o":1}