Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Zastanów się.

– Mogę zastanawiać się nawet przez eony, to nic nie zmieni. Wiatry nad tą wyspą sprawią, że kapsuła komunikacyjna ulegnie zniszczeniu. Radia najwyraźniej tam nie mają, a…

– W porządku – uciął Loïc, trąc skronie.

– Jedyne rozwiązanie to zejście na dół.

Nozomi odwróciła się ku niemu, gotowa, by ruszać nawet teraz.

– Zwariowałeś? – zapytała Channary Sang. – Sam mówisz, że wieje tam jak pomiędzy dwiema strefami na Rah’ma’dul.

– Nie aż tak – zauważył. – Ale jeśli zdecydujemy się na zejście, nie musimy lądować na Tristan da Cunha. Możemy zwodować awaryjnie gdzieś u wybrzeży Afryki czy Ameryki Południowej. Stamtąd morzem dostaniemy się na wyspę.

Chwilę trwało, nim oswoili się z tym pomysłem. Potem przenieśli wzrok na dowódcę, a ten zrobił głęboki wdech. Wiedział, że nie może sam podjąć tej decyzji – powinien wywołać Romanienko, a potem rozpocząć żmudną procedurę przepychanek.

Korciło go, by tego nie robić. Kennedy był jego okrętem, on powinien decydować.

– Panie majorze? – zapytała gorączkowo Ellyse.

Z drugiej strony, w obliczu globalnej tragedii hierarchia wojskowa była na wagę złota. Jak zresztą każdy inny przejaw cywilizowanego życia.

– Wywołaj ISS Galileo – powiedział.

Nozomi zawahała się, ale tylko na moment. Potem aktywowała odpowiedni system na wyświetlaczu. Nie musieli długo czekać, aż na ekranie pojawi się Wieronika. Przesunęła ręką po krótkich, rudych włosach, po czym wbiła wzrok w obiektyw. Powtórka z rozrywki, pomyślał Jaccard, szybko żałując, że zdecydował się na uszanowanie hierarchii służbowej.

– Pani pułkownik, mamy pewien problem – oznajmił.

Otworzyła usta, ale nie dał jej dojść do słowa, szybko relacjonując wszystko, co miało miejsce. Gdy skończył, Romanienko przez moment milczała.

– Muszę przyznać, że kwestie związane z obcą technologią jeszcze mi umykają – powiedziała. – Czytałam twoje raporty, oczywiście, ale pewne rzeczy są tam dość mętnie wytłumaczone.

– Postaram się je rozwinąć, gdy się spotkamy.

– Naturalnie. A tymczasem rozjaśnij mi, dlaczego chcecie tam zejść, skoro ta…

– Koncha.

– Właśnie. Skoro koncha jest zniszczona i nie ma możliwości, by… uratować tego człowieka.

– Wskrzesić – poprawił ją Gideon. – Nazywajmy rzeczy po imieniu. Sam to przeszedłem, więc mogę z ręką na sercu stwierdzić, że nie trzeba stosować eufemizmów. Nie stałem się Jezusem ani żadnym innym…

– Wystarczy – ucięła Romanienko. – Czekam na wyjaśnienie, majorze.

Loïc poczuł się, jakby wrócił do akademii wojskowej.

– Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, co się wydarzyło – odparł. – A także zabezpieczyć ciało.

Kątem oka dojrzał, że Ellyse odwróciła głowę.

– Ten człowiek na to zasługuje, pani pułkownik – dodał Jaccard. – Uratował nas wszystkich.

– Oczywiście, akurat to nie ulega wątpliwości.

– Odbierzemy także konchę. Być może nie jest z nią tak źle, jak sądzimy. Nie zapominajmy też o tym, że możemy dowiedzieć się czegoś od tych ludzi.

Wieronika milczała, ale Loïc widział w jej oczach aprobatę.

– Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie wspomniałeś, majorze. Dija Udin. Należy go ująć, przetransportować na pokład i wykonać wyrok.

– To może skomplikować całą misję.

– Mimo wszystko powinniście…

– I z pewnością zabezpieczy się na taką ewentualność – uciął Loïc.

Romanienko posłała mu wrogie spojrzenie.

– Ostatni raz mi przerwałeś, majorze.

– Tak jest.

Znów zaległo pełne wyczekiwania milczenie. Jaccard widział, jak Ellyse wpatruje się w monitor zaczerwienionymi oczami.

– Postawię sprawę jasno – odezwała się Rosjanka. – Jeśli będzie taka możliwość, macie ująć tego człowieka.

– Zrozumiałem.

– Ale priorytet to odzyskanie członka załogi oraz zdobycie niezbędnych nam informacji.

Jaccard skinął głową z pozorowanym przejęciem.

– Jak zamierzacie się tam dostać?

– Drogą morską – odparł Gideon. – Nie mamy jednak promu, który zniósłby wodowanie. W hangarach pozostałych jednostek z pewnością znajdzie się niejeden.

Wieronika skinęła na jednego ze swoich podkomendnych.

– Wysyłam do was ostatniego ocalałego z Wolszczana.

– Nie jestem przekonany, czy to aby…

– Nie jesteś od polemizowania, majorze.

– Tak jest.

– Hans-Dietrich Gerling dołączy do was na wahadłowcu o odpowiednich parametrach. I nie muszę chyba dodawać, że po misji oczekuję raportu także na jego temat.

– Nie musi pani.

– W takim razie to wszystko.

Rozłączyła się, nie czekając na odpowiedź. Jaccard zaklął w duchu. Jakby wszystkiego było mało, miał jeszcze stwierdzić, czy Gerling nie sfiksował przez te wszystkie lata spędzone na kosmicznym pustkowiu.

– Wywołajcie go – powiedział Loïc. – Niech się pospieszy z tym promem.

10

Wszystkie posiłki w Edynburgu Siedmiu Mórz spożywało się w publicznej stołówce. Jedzenie poza jej murami było srogo karane i stanowiło przewinienie nie tylko prawne, ale i moralne. Dija Udin początkowo nie mógł w to uwierzyć, ale gdy tylko zobaczył, jakie porcje należą się każdemu mieszkańcowi, zmienił zdanie.

– Żadnego podgryzania między posiłkami, co? – zapytał siedzącego obok McAllistera.

Starzec nie odpowiedział, z pietyzmem odkrawając kawałek mięsa. Cała porcja była wielkości połowy dłoni i Dija Udin przypuszczał, że opuści tę wyspę chudy jak szczapa. Wody za to było w bród – przetworniki na nadbrzeżu na bieżąco filtrowały morską na pitną.

– Niebawem się tutaj zjawią – zapowiedział Alhassan.

Tetryk nadal nie reagował.

– Słyszysz, dziadu? Ludzie ze statków na orbicie niedługo przybędą.

– Amalgamat nas obroni. Jesteśmy zbyt cenni.

– Zobaczymy – odparł Dija Udin, dźgając szpikulcem mięso. Używano ich tutaj zamiast widelców, co było sensowne, gdy wziąć pod uwagę wielkość posiłku.

Starzec spojrzał na swojego rozmówcę.

– Sugerujesz, że zamierzają wziąć pomstę?

– Na mnie na pewno.

– Co im uczyniłeś?

– W sumie nic takiego.

Przywódca starszyzny przez moment się zastanawiał, długo przeżuwając skrawek baraniny. W końcu odłożył szpikulec i nóż i pociągnął łyk wody.

– Jeśli będą próbowali, mogę wezwać pomoc.

– Jak?

– Istnieje pewien kanał awaryjny. Na wypadek zagrożenia.

– Czyli co, mieliście już kiedyś gości z orbity?

– Z orbity nie – odparł James, odkładając szklankę. Oblizał spierzchnięte usta, patrząc na Alhassana. – Zdarzyło się jednak, że nieopodal na kotwicy zatrzymał się duży okręt. Jego mieszkańcy byli zaskoczeni odnalezieniem wyspy.

– Mieszkańcy?

– Owszem. Żyli na pokładzie od pokoleń, podobnie jak my tutaj.

Dija Udin ziewnął i podrapał się po głowie. Nie obchodziła go paplanina tego spróchniałego flegmatyka, ale była lepsza niż trwanie w milczeniu. Wszyscy zdawali się odprawiać tu nabożeństwo z pomocą szpikulca i noża, działając mu na nerwy.

– I Amalgamat zareagował? – zapytał, przeciągając się.

– Zaiste. Dokonali abordażu i wymordowali wszystkich przybyszy.

– Zaczynają podobać mi się coraz bardziej.

McAllister nie odpowiedział, wracając do posiłku.

– Jak ich wezwać?

– W moim domostwie znajduje się niewielka skrzynka, w której zamknąłem urządzenie SOS. Wystarczy otworzyć i przycisnąć guzik.

– Nie mówiłeś o tym wcześniej.

– Gdyż wcześniej nie było żadnego powodu, by myśleć o wzywaniu pomocy.

– Szybko się zjawią?

– Natychmiast.

– Widzieliście ich, gdy interweniowali? Jak wyglądali? Czarni, biali? Długie brody, hełmy z rogami?

James protekcjonalnie pokręcił głową, jakby było oczywiste, że nie mogli ich zobaczyć.

– Polecono nam, byśmy pozostali w domostwach.

– I żaden z was nawet nie rzucił okiem?

– Absolutnie nie.

Dija Udin mógł się tego domyślić. Ci ludzie byli jak banda wytresowanych małpiszonów – kiedy tylko dostrzegli kogokolwiek spoza ich społeczności, stawali jak słupy soli, gotowi do wysłuchania poleceń. Cokolwiek zrobili z nimi ludzie z Amalgamatu, Alhassan był pod wrażeniem.

10
{"b":"690736","o":1}