Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Bo chcieli nas ratować.

– Byliśmy pogrążeni w kriostazie przez następne pół wieku, Dija Udin. Nie robiło nam różnicy, czy Ziemia dołoży do tego miesiąc, rok, czy nawet dziesięć lat. Tymczasem oni spieszyli się, jakby się paliło. I wszystko dlatego, że dostali tę wiadomość.

– Skąd te bzdury płyną? Złapałeś salmonellę mózgowia?

Skandynaw obrócił się do niego z kamiennym wyrazem twarzy.

– Koncha powoli odkrywa przede mną prawdę – powiedział.

Alhassan skwitował jego słowa, gwiżdżąc pod nosem.

– Teraz już wiem, dlaczego mi pomagasz – dodał. – Sfiksowałeś do reszty. Nadajesz się do eutanazji, naukowcu, bo czas na leczenie już dawno minął. Teraz można jedynie ulżyć tobie i osobom w twoim otoczeniu.

Håkon milczał, włączając procedurę dekompresji. Gdy zewnętrzna gródź się otworzyła, pomieszczenie wypełniło się alarmującym czerwonym światłem. Skandynaw wiedział, że nie ma wiele czasu, nim pozostali zorientują się, co robi.

Czym prędzej wyprowadził wahadłowiec w otwartą przestrzeń, a potem obrał kurs na Ziemię.

2

Ellyse otworzyła oczy i przeciągnęła się ospale. Machinalnie przesunęła rękę na drugą stronę łóżka, a gdy nie odnalazła Lindberga, spojrzała ku łazience.

– Håkon?

Podniosła się powoli, zastanawiając, dokąd mógł pójść. Sprawdziła godzinę – piąta dwadzieścia cztery czasu pokładowego. Od tygodnia mało sypiał, ale zazwyczaj zastawała go rankiem na łóżku, pochylonego nad datapadem. I nie dziwiła się, że cierpi na bezsenność – ten tydzień był zmorą, mimo że trafili w końcu do domu.

Nie udało im się nawiązać kontaktu radiowego z żadnym skupiskiem ocalałych na powierzchni, a Loïc Jaccard postanowił, że nie wylądują, dopóki nie będzie miał pewności, że są bezpieczni. Przez kilkaset lat wiele mogło się zmienić, argumentował. I Nozomi musiała przyznać mu rację.

Wisieli więc na orbicie geostacjonarnej, tak blisko domu, a jednocześnie tak daleko. Wszystkim trudno było oswoić się z tą myślą, ale Håkon z jakiejś przyczyny znosił to najgorzej. Ellyse przypuszczała, że mogło to mieć coś wspólnego z konchą. Zakładał ją coraz częściej, a gdy tego nie robił, sprawiał wrażenie narkomana na głodzie.

Wiedziała, że prędzej czy później będzie musiała z nim o tym porozmawiać. Weszła pod prysznic, starając się ułożyć w głowie hipotetyczną konwersację. Krople zimnej wody spływały po jej ciele, a Ellyse trwała w zamyśleniu.

W końcu urwała rozważania i wyszła z kabiny. Narzuciwszy na siebie biały mundur z czerwonymi patkami, udała się do mesy. O tej porze powinna być jeszcze pusta, ale przy stoliku pod iluminatorem siedział Jaccard.

Obejrzał się i posłał jej cierpki uśmiech.

– Dzień dobry, panie majorze – powiedziała.

– Już dzień?

Skinęła głową, podchodząc do szafki z mieszankami witaminowymi. Wyciągnęła jedną, po czym nałożyła sobie trochę galaretowatej papki. Zanim dotarli na orbitę, byli przekonani, że wreszcie z nią skończą. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że na Ziemi nie ma już ani flory, ani fauny. Wyjałowione pustkowia nie mogły skrywać żadnego pożywienia – i patrząc na nie, trudno było się spodziewać, że ktokolwiek przeżył.

A mimo to z powierzchni docierały do nich sygnały.

Najpierw był SOS z wyspy Tristan da Cunha, jednego z najbardziej odludnych miejsc na kuli ziemskiej. Potem zgłoszono się z Falklandów, Wysp Kokosowych, Kiribati i Pitcairn. Początkowo załoganci sądzili, że tylko niewielkie, odosobnione skupiska przetrwały pożogę, która strawiła całą planetę. Potem odebrali jednak wołanie o pomoc z wybrzeża Morza Czarnego.

Jak się okazało, wszystkie sygnały były tylko zautomatyzowanymi SOS. Nikt nie odpowiadał na wezwania Kennedy’ego.

– Jak Håkon? – odezwał się nagle Loïc, wpatrując się w planetę widoczną przez iluminator.

– W porządku. Dlaczego pan pyta?

– Nie rób ze mnie durnia – odbąknął Jaccard. – Widzę przecież, że od kilku dni wygląda, jakby miał umierać.

– Jest zmęczony.

Major oderwał wzrok od Ziemi i przeniósł go na Ellyse.

– Nie wydaje mi się – powiedział. – A jako dowódca muszę trzymać rękę na pulsie. Zamierzam podłączyć go do sprzętu w ambulatorium.

– Myślę, że nie będzie z tym żadnego…

Nozomi nagle urwała, gdyż rozległ się dźwięk alarmowy z komputera pokładowego. Najbliższy pulpit w ścianie natychmiast rozbłysnął, wyczuwając obecność oficera dowodzącego. Loïc aktywował wyświetlacz i zdębiał.

– Co on wyprawia? – rzucił.

Ellyse zerwała się na równe nogi, poniewczasie orientując się, że nie ma co pędzić na mostek. Został doszczętnie zniszczony w wymianie ognia z Diamentowymi, zresztą wciąż zalegały na nim ich ciała.

Loïc wbił wzrok w jej oczy.

– Co on robi, do cholery? – powtórzył. – Zatrzymaj go!

Nozomi patrzyła na oddalający się prom, obawiając się najgorszego. Jeszcze zanim pogrążyli się w diapauzie, Håkon wspomniał o możliwości zrehabilitowania Dija Udina. Być może właśnie wcielał plan w życie.

Klnąc pod nosem, Jaccard uruchomił procedurę budzenia załogi, a potem popędził do maszynowni. Ellyse ruszyła w ślad za nim, ledwo dotrzymując mu kroku. Zatrzymali się dopiero w windzie.

– Mów, póki jeszcze możesz – syknął dowódca, nawet na nią nie patrząc.

– Nie mam pojęcia, co się dzieje, panie majorze.

– Wiedziałaś, że coś z nim nie w porządku!

– Tak, ale…

– Mów wszystko, co wiesz.

– Zaczął częściej nosić konchę i, owszem, wyglądał na bardziej zmęczonego, ale…

– Zabrał go – wszedł jej w słowo Loïc. – Zabrał tego zdrajcę.

Uderzył pięścią w ścianę windy, a potem zacisnął usta, aż zbielały.

– Dorwę go, Ellyse. Ich obydwu.

Radiooperatorka nie odzywała się, czekając, aż winda dotrze na niższy pokład. Gdy tylko drzwi się rozsunęły, Jaccard wybiegł na korytarz i puścił się pędem do maszynowni. Nie było tu jeszcze zbudzonych: Gideona i Sang, ale komputery pracowały. Dowódca zatrzymał się przed jednym z nich, a potem aktywował system obronny okrętu.

– Panie majorze…

– Wydałem jasny rozkaz: nie ruszać się ze statku!

Ellyse nie sądziła, by posunął się do strącenia wahadłowca. Wprawdzie trudy sytuacji zbierały żniwo w każdym z nich, ale Loïc nie należał do ludzi, którzy działali pochopnie. Dał upust emocjom i zapewne na tym się skończy. Nozomi stanęła obok, przyglądając się ekranom.

– Co on robi? – zapytał Jaccard. – Co zamierza?

– Jest przekonany, że koncha może pomóc Alhassanowi.

Dowódca wyglądał, jakby miał zamiar ją także ukarać za samowolkę Skandynawa. Zamknął oczy, najwyraźniej wreszcie uświadamiając sobie, że nerwy działają na jego niekorzyść. Zrobił kilka głębokich wdechów i wydechów.

– Jak? – spytał. – Jak koncha miałaby mu pomóc?

– Kiedy ostatnim razem o tym wspominał, zamierzał ją przeprogramować.

– Tak, tyle pamiętam – powiedział Loïc, nadal wpatrując się w kontrolki systemu obronnego. – Przebąkiwał coś o odkupieniu win. Ale nic nie wspomniał o sposobie.

Gideon Hallford wpadł do maszynowni, po czym zdezorientowany rozejrzał się wokół i podbiegł do dwójki załogantów. Szybko przekonał się, w czym tkwi problem.

– Håkon? – zapytał, z trudem łapiąc oddech.

Nozomi skinęła głową, patrząc na jego poharatane oblicze. Efekty noszenia konchy przedstawiały się na nim znacznie gorzej niż na Lindbergu. Główny mechanik spodziewał się, że na Ziemi znajdą technologię, która pozwoli mu wrócić do normalnego wyglądu, ale teraz musiał pogodzić się z tym, że został oszpecony już na zawsze.

– Możesz go zatrzymać? – zapytał dowódca, gdy kocmołuch zasiadał przed głównym panelem kontrolnym.

– Nie. Jest już za daleko.

– Może zdalnie?

– Zablokował połączenie.

– Wywołaj go – burknął Loïc, po czym się wyprostował. Hallford natychmiast nawiązał kontakt z promem. – Lindberg, masz ostatnią szansę, by wrócić na pokład. Nie mam zamiaru do ciebie strzelać, bo kierując się na planetę, sam sprowadzasz na siebie śmierć. Prędzej czy później zmienisz zdanie, ale będzie po wszystkim. Za moment zamykam właz i nie otworzę go, choćby kończyło ci się powietrze w promie.

2
{"b":"690736","o":1}