Jaccard spojrzał na mechanika.
– Brak odpowiedzi – oznajmił Hallford.
– To samobójstwo – dodał dowódca.
Nozomi z trudem przełknęła ślinę, obserwując oddalającą się jednostkę.
– Jest ze mną Ellyse, więc jeśli chcesz, możesz się z nią pożegnać.
Wciąż odpowiadała mu jedynie cisza. Jaccard pokręcił głową, a potem nachylił się nad wyświetlaczem Gideona. Tymczasem do maszynowni dotarła Channary Sang z berettą w gotowości.
– Co się dzieje? – zapytała.
Loïc zignorował ją i zwrócił się do głównego mechanika:
– Dokąd lecą? Masz trajektorię?
Hallford kiwnął głową, wyświetlając na głównym ekranie kurs wahadłowca. Cienka linia prowadziła z hangaru Kennedy’ego na półkulę południową, gdzieś pomiędzy Afrykę a Amerykę Południową.
– Tristan da Cunha – powiedział Gideon, robiąc zbliżenie. Ich oczom ukazała się niewielka wulkaniczna wyspa, niemal w całości górzysta. Jedynym płaskim terenem było północno-zachodnie wybrzeże. – Stamtąd przyszedł pierwszy SOS.
– Co wiemy o tym miejscu?
– Niewiele – odparł kocmołuch, kręcąc głową. – Gdy Kennedy opuszczał Ziemię, było tam kilkuset mieszkańców. Wszyscy cierpieli na szereg chorób wynikających z ograniczonej puli genetycznej. Zbyt dużo bliskiej krwi się mieszało, co nie jest niczym dziwnym, jeśli wziąć pod uwagę, że było to jedno z najbardziej izolowanych, ale wciąż zamieszkanych miejsc na świecie.
– I zapewne dlatego przetrwało to, co się tu zdarzyło – skwitował Loïc. – Pytanie, co teraz tam jest.
Ellyse pomyślała, że Håkon niebawem się tego dowie, i uznała, że nie ma zamiaru pozostać bierna.
– Musimy za nimi ruszyć – odezwała się.
Channary Sang spiorunowała ją wzrokiem.
– Nimi? – zapytała. – Twój chłoptaś zabrał tego zawszonego kundla?
– Obawiam się, że tak.
Jaccard skinął na Gideona, a ten dla formalności upewnił się, czy ich przypuszczenia były trafne.
– Kriokomora pusta – powiedział. – I podpisuję się pod pomysłem Ellyse, panie majorze. Musimy…
– Jedyne, co musimy, to nie podejmować zbędnego ryzyka – uciął Loïc. – Nie wiemy, co tam się wydarzyło. Nie wiemy, co zastaniemy na powierzchni. Być może znajduje się tam to, co zniszczyło naszą planetę. I nie ma tam ani jednego człowieka.
– A może to tylko automatyczny sygnał SOS i nic ponadto – zauważyła Nozomi.
Przez moment milczeli.
– Trzeba powiadomić pozostałych – odezwała się w końcu Ellyse. – I jeśli nadal respektujemy hierarchię służbową, decyzja należeć będzie do pułkownik Romanienko z ISS Galileo.
– Oczywiście – odparł Jaccard.
3
Przy podejściu do wyspy Håkon bacznie obserwował wskazania sensorów i ostatecznie uznał, że tutejsze wiatry znacznie przerastają jego umiejętności pilotażu. Tristan da Cunha przez lata stanowiła miejsce niezdobyte dla środków powietrznego transportu – dostać można było się tu jedynie drogą morską.
– Przejmij stery – powiedział do Dija Udina.
– Dlaczego?
Lindberg spojrzał na niego spod byka.
– Bo jesteś nawigatorem. Lepiej sobie poradzisz.
– Nie, dziękuję.
– Co?
– Przyprowadziłeś nas tutaj, to teraz przyziem tego gruchota. Mnie tam na życiu nie zależy, Jaccard i tak mnie w końcu dorwie.
– Bierz ten wolant.
Alhassan mruknął coś pod nosem, ale przejął kontrolę nad promem. Håkon nie sądził, by czymkolwiek ryzykował, oddając mu sterowanie. Nie było żadnego sposobu, by Dija Udin zagroził załodze Kennedy’ego lub innych statków.
Boczny podmuch szarpnął wahadłowcem, a Alhassan puścił wiązankę przekleństw. Podziałała na astrochemika krzepiąco. Gdyby towarzysz zaczął się modlić, jak niegdyś przed Terminalem, poczułby się zaniepokojony.
– Posadzisz nas?
– Tylko jeśli wybierzesz inne miejsce. Ta wyspa to pieprzony wulkan.
– Nie, musimy wylądować tutaj.
– Skrawek ziemi jak każdy inny.
– Niezupełnie.
Sam nie wiedział, skąd płynie przekonanie, że właśnie tutaj powinni się znaleźć. Z pewnością koncha miała z tym coś wspólnego – tyle że jej nosiciel nie miał pojęcia co. Kolejne podmuchy sponiewierały statek, a załogantami rzuciło na boki. Szybko przekonali się, że to jedynie początek. Im bliżej górzystej wyspy się znajdowali, tym bardziej nimi targało.
By utrzymać prędkość i trajektorię podejścia, Alhassan zaczął szarpać się z wolantem. Håkon obserwował to z rosnącym niepokojem.
– To… jest… kurwa… daremne… – poinformował go Dija Udin, w przerwach zapierając się z całej siły.
– Uda się – odparł Skandynaw, łapiąc się bocznego panelu.
– Nie masz… pojęcia, o czym… mówisz.
– Widzę, że zbliżamy się do ziemi. Jest do…
Promem rzuciło na bok, a Alhassan nie zdążył w porę skontrować. Odchyliło ich od poziomu na tyle, że gdyby znajdowali się tuż nad powierzchnią, z pewnością by w nią zaryli.
– Widzisz? – zapytał nawigator. – Jeden taki podmuch i będzie po nas.
Dopiero teraz Håkon zreflektował się, że szalejące tu wiatry nie mogą mieć wiele wspólnego z wichrami wiejącymi niegdyś nad Tristan da Cunha. Klimat planety musiał się zmienić, a prądy powietrzne się nasiliły, sprawiając, że miejsce to stało się jeszcze bardziej niedostępne.
Lindberg przestał o tym myśleć, gdy rozległ się komunikat ostrzegawczy o zderzeniu z ziemią. Komputer pokładowy beznamiętnym głosem oznajmiał, że ta znajduje się tuż pod nimi.
– Podciągnij maszynę. W górę, w górę.
Poniewierany Håkon obrócił się do pilota.
– Słyszysz to?
– Podciągnij maszynę.
– Słyszę aż za dobrze.
– W górę, w górę.
– Nie rozbijesz nas?
– Trudno powiedzieć.
Wahadłowiec niemal otarł się o urwisko, a potem przechylił na bok. Lindberg widział już ziemię – odległość była zdecydowanie za mała.
– Wyrównaj, wyrównaj.
– Masz za duży odchył!
Dija Udin zaklął pod nosem, siłując się z wolantem. Skandynawowi przeszło przez myśl, że nie wygląda to najlepiej. Zaraz potem przestał snuć takie rozważania, bo gdy minęli zbocze góry, zerwała się jeszcze większa wichura.
– Fønvind…
– Co?! – Alhassan starał się przekrzyczeć huk.
– Wiatr fenowy…
– Nie słyszę cię, sukinsynu! – ryknął Dija Udin, odpalając boczne silniki manewrowe, by prom poradził sobie z kolejnym podmuchem. Håkon nie wiedział nawet, czy odbili w dobrą stronę. Cały statek się trząsł, a on skupiał się jedynie na tym, by nie uderzyć głową w któryś z paneli. Zaparł się w fotelu i z trudem przepchnął ślinę przez wyschnięte gardło.
Sygnały alarmowe wyły w najlepsze, a beznamiętny głos nadal oznajmiał, że pilot powinien jak najprędzej podciągnąć maszynę. Lindberg pomyślał, że brzmi to jak odczytywanie epitafium.
Potem statkiem rzuciło mocno w górę. Skandynaw uderzył o sufit i poczuł wilgoć na czubku głowy. Jego zmysły ledwo zarejestrowały rozchodzący się stamtąd ból, a kolejne szarpnięcie wyrwało go z fotela. Przetoczył się po podłodze, która nagle stała się pochyła.
Ostatnim, co pamiętał, było uderzenie w podstawę siedziska.
4
Nie najlepsze lądowanie, skwitował w duchu Dija Udin. Z trudem opuścił kadłub, uważając, by nie zranić się powyrywanymi elementami poszycia. Wyszedłszy na zewnątrz, uznał, że już nigdzie nie polecą. Zniszczenia przekraczały możliwości naprawy.
– Żyjesz? – zapytał.
Nie otrzymał odpowiedzi. Rozejrzał się wokół, orientując się, że mógł trafić gorzej. Wbili się w hałdę ciemnego piachu, tymczasem już kawałek dalej znajdowały się postrzępione skały.
– Pytałem o coś, sukinsynu – dodał, nadal lustrując wzrokiem okolicę. Spodziewał się, że jeśli przetrwała tu jakaś grupa ludzi, mieszkańcy natychmiast popędzą do wraku. Wyspa była niewielka i niemal w całości zajęta przez wulkan – cały płaski teren w północno-zachodniej części można było przemierzyć truchtem.
Stwierdziwszy, że w pobliżu nikogo nie ma, Alhassan wrócił do roztrzaskanego wahadłowca. Podciągnął się na poszyciu i zajrzał do środka.