– Sami skonstruowaliście te maski?
– Pochodzą z Poprzedniego Świata.
Dija Udin stwierdził, że niczego nie dowie się od tych ludzi.
– Jak często macie tu wizytacje?
– Słucham?
– Kiedy wpada ktoś z Amalgamatu?
– Nigdy się nie pokazują – odparł McAllister, po czym skinął na swojego pomocnika. Ten odczepił pojemnik wielkości naparstka z maski starca, a potem umieścił tam nowy. Wódz odchrząknął. – Przysyłają tu bezzałogowe łodzie, na które ładujemy zapasy. Eksploatują Tristan da Cunha coraz bardziej… z każdym sezonem tracimy coraz więcej i musimy na bieżąco kontrolować populację. Niebawem nie będziemy w stanie podtrzymać obecnej liczby mieszkańców…
I dobrze, skwitował w duchu Alhassan.
– Co to za organizacja? – zapytał.
– Amalgamat Afrykański.
Dija Udin czekał na ciąg dalszy, ale najwyraźniej rozmówca nie miał zamiaru sam rozwijać tego tematu.
– Coś więcej? – burknął do starca.
– Niestety nic więcej nie wiem.
– Nazwa zdaje się trochę na wyrost – odparł. – Widziałem Afrykę, gdy tu lecieliśmy. Nie został tam kamień na kamieniu.
James powoli wzruszył ramionami.
– Tak czy inaczej, muszę się tam dostać – oznajmił nawigator.
– Nie mamy żadnego środka transportu.
– Oprócz łajby, która tu przypływa, a potem wraca do portu. Kiedy się pojawi?
McAllister powiódł wzrokiem w bok, przywołując jedną z kobiet. Ta wyciągnęła papierowy kalendarz i przewróciwszy stronę, oznajmiła, że następna transza zapasów ma być gotowa do transportu za trzy dni.
– Wskoczę na pokład. I pozdrowię od was tych rzekomych Afrykańczyków.
– To samobójstwo – odezwała się kobieta. – Znamy opowieści o ludziach, którzy próbowali się wydostać z Tristan da Cunha.
– Tak, tak, z pewnością nigdy nie wrócili – odparł Dija Udin. – Podobnie jak ci, którzy w osiemnastym wieku emigrowali z Europy do Ameryki. Też nigdy nie wrócili, co nie znaczy, że sczeźli.
Tubylcy patrzyli na niego nierozumiejącym wzrokiem. Alhassan machnął na nich ręką, po czym podniósł się i ruszył w kierunku wyjścia. Przypuszczał, że ciało Lindberga znalazło się już na zewnątrz.
Musiał je tam umieścić. W przeciwnym wypadku załoga Kennedy’ego zjawiłaby się z misją ratunkową. Znaleźliby sposób, by się tutaj zakraść i zaatakować tak, by nikt się tego nie spodziewał. Teraz jednak zobaczą i zniszczoną konchę, i martwego towarzysza. Zrozumieją, że już po wszystkim, i nie będą ryzykować. Nie po to, by zabrać w kosmos zwłoki.
A Dija Udin będzie ich miał dokładnie tam, gdzie sobie tego życzył.
9
Jaccard patrzył na Dija Udina, który stanął przy Skandynawie. Cała reszta odwróciła wzrok, Nozomi zanosiła się płaczem.
Major nie wiedział, co robić. Wpatrywał się bezrefleksyjnie w Alhassana, który przykucnął obok Lindberga. Gdy wskazał na jego tors, Loïc pochylił się nad wyświetlaczem i zbliżył obraz. Dija Udin ściągnął niewielki opatrunek, ukazując ranę – niewątpliwie postrzałową, choć broń z pewnością nie była mechaniczna.
Jaccard dostrzegł kątem oka, że Ellyse zaczęła się trząść. Zbliżyła się do niej Channary Sang, która moment wcześniej pojawiła się na mostku. Objęła ją, a potem obie zamknęły oczy. Gideon stał obok, zupełnie skołowany.
Nie trzeba było wiele, by wszystko poskładać w logiczną całość – Håkon został postrzelony, a złamana koncha przekreślała jego szanse na ratunek.
To, co robił Alhassan, miało też dodatkowy wymiar. Było manifestem.
– Barbarzyńcy… – wydusił z siebie Hallford.
– Dlaczego? Dlaczego to zrobili? – jęknęła Nozomi.
Loïc dopiero teraz uświadomił sobie, że dziewczyna ledwo się trzyma. Potrząsnął głową, a potem przyjrzał się mieszkańcom, którzy opuścili niskie budynki. Wszyscy sprawiali wrażenie widm – ale widm z żołnierskim drylem. Ustawili się w równych rzędach, doskonale widocznych z góry. Trwali w bezruchu, na baczność, jakby czekali na pozwolenie, by móc w ogóle egzystować.
– Dlaczego… – załkała cicho Ellyse, kryjąc twarz w ramieniu Sang.
Nikt nie odpowiedział. Jaccard przypuszczał, że mogą nigdy tego nie odkryć. Alhassan wysłał jasny sygnał, że nie powinni podejmować ryzyka. Håkon nie żył, nie było powodu, by schodzić na powierzchnię. Samo wymierzenie kary Dija Udinowi nie było grą wartą świeczki. Zdrajca doskonale o tym wiedział, gdy wyciągał zwłoki na zewnątrz.
– Być może da się naprawić konchę – odezwał się w końcu Gideon.
W jego głosie zadrgała nuta nadziei, która sprawiła, że ponura atmosfera zaczęła rzednąć. Ellyse otarła policzki, Channary Sang wyprostowała się, skonfundowana sytuacją. Loïc spojrzał pytająco na głównego mechanika.
– Miałem z nią do czynienia, jak wiecie. Długo błąkałem się po korytarzach na Rah’ma’dul.
– I? – ponagliła go Nozomi, pociągając nosem. Nie odrywała wzroku od wyświetlacza, gdzie jak na dłoni widać było pozbawioną życia twarz Lindberga.
– Niektórzy Yan’ghati byli wirtuozami technologii. Przypuszczam, że w pewnym momencie zaczęli znacznie przewyższać Prastarych, przynajmniej jeśli chodziło o konchę. A fakt, że Ev’radat zdołał ją zmodyfikować, mówi sam za siebie.
W oczach Ellyse pojawił się błysk.
– Potrafił kompletnie ją przeprogramować, więc równie dobrze może być w stanie ją naprawić.
– Problem polega na tym, że jest kilkaset lat świetlnych stąd – zauważyła posępnie Sang. – W miejscu, które stanie się grobowcem ludzkości, jeśli tylko się tam zjawimy.
– To jeden z problemów, tak – odparł Hallford. – Drugi polega na tym, że la’derach musi być użyta bezzwłocznie. Tak jak w moim przypadku. Kilka dni to górna granica.
Jaccard przysłuchiwał się temu wszystkiemu z ambiwalentnymi odczuciami. Z jednej strony pragnął, by w ogóle było co rozważać – z drugiej jednak wiedział, że to płonne dyskusje. Ev’radat z pewnością by pomógł, gdyby nie to, że nie mieli jak się do niego dostać.
Gdy ostatnia uwaga Hallforda przebrzmiała, zapadła znacząca cisza. Wszyscy uświadomili sobie daremność proponowanego przedsięwzięcia.
– Ellyse – podjął Loïc. – Przykro mi, ale…
– Nie przyjmuję tego do wiadomości – odparła, kręcąc głową. – Nie zgadzam się na to. Możemy go uratować, panie majorze. Wymaga to tylko trochę kreatywności.
„Trochę” nie było odpowiednim słowem, uznał Jaccard.
– Ostatnim razem cudem uciekliśmy z Rah’ma’dul – zauważyła Channary. – Drugi raz nam się to nie uda. Podpisalibyśmy wyrok na cały nasz gatunek.
– Musi istnieć sposób…
– Przykro mi, Ellyse – powtórzył dowódca, wciąż patrząc na Dija Udina. Ten nie ruszał się z miejsca, spoglądając w górę. Dopiero teraz Loïc uświadomił sobie, że Alhassan czeka na jakiś znak.
– Nie godzę się na to… – powtarzała półszeptem Nozomi.
Jaccard spojrzał na głównego mechanika.
– Muszę nawiązać z nim kontakt – powiedział. – Czekam na pomysły.
Gideon nie musiał długo się zastanawiać. Ogarnął wzrokiem maszynownię, jakby zamiast licznej aparatury stały tu idee. Podszedł do jednej z konsol i wprowadził kilka krótkich ciągów znaków.
– Mam połączenie z wahadłowcem – powiedział. – System komunikacyjny jest sprawny. Jeśli tylko wskażemy Alhassanowi, by tam poszedł, będziemy mogli…
– Zetrzeć go z powierzchni Ziemi – weszła mu w słowo Sang. – To lepsze niż rozmowa.
Loïc postanowił tego nie skomentować. Ciążył na nim wprawdzie rozkaz od rosyjskiej pułkownik, a także obowiązek wymierzenia kary, którą sam zasądził – teraz jednak ważniejsze było to, by się porozumieć.
– Jak mu zasugerować, żeby się tam udał? – zapytał.
Milczeli, nie mając dla dowódcy odpowiedzi.
– Pytanie, czy to w ogóle roztropne – zauważyła Channary. – Może jakimś sposobem uzyskać dostęp do naszych systemów, a potem przesłać ansiblem sygnał do Diamentowych.
Jaccard spojrzał na Hallforda. Ten pokręcił głową, choć bez wielkiego przekonania.
– Zakładamy, że to niemożliwe – powiedział major. – Jak go tam ściągnąć?
– Nie ma na to sposobu – odparł Gideon.