Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nozomi pokręciła głową.

– Alhassan nie miał ściągnąć nas na proelium. Jego zadaniem było wprowadzenie wirusa do komputera pokładowego. Dalej wszystko działo się samoczynnie. Infekcja rozeszła się po flocie, a okręty same zmieniły kurs. Wątpię więc, byśmy mieli się czym przejmować.

Loïc przeczesał ręką włosy, jakby było to zupełnie oczywiste, a on ze zmęczenia sobie tego nie uświadomił.

– No dobrze… – powiedział. – Co w takim razie z jego programowaniem?

Oboje spojrzeli na Hallforda w poszukiwaniu odpowiedzi. To on nosił konchę – i jeśli kogokolwiek było stać na dotarcie do sensownej konkluzji, to właśnie jego.

– Moim zdaniem system Dija Udina jest przygotowany na taką ewentualność – powiedział. – W końcu nie my pierwsi zbiegliśmy z proelium. Inni musieli tego próbować, tyle że nikomu ostatecznie się nie udało.

– Bo nikt nie miał Håkona i Ev’radata – dodała Nozomi.

Kocmołuch skinął głową.

– Co sugerujesz? – zapytał Loïc, patrząc na niego.

– Są dwie możliwości. Albo zaprogramowano Dija Udina, by ściągnął zbiegów z powrotem na Rah’ma’dul, albo by ich wyeliminował.

– Do systemów ISS-ów się nie dostanie – wtrąciła Ellyse. – Nie wprowadzi kolejnego wirusa ani w żaden sposób nie zmusi nas do powrotu. Z ansibla też nie skorzysta, by ściągnąć tu swoich.

– Więc zostaje druga możliwość – dopowiedział Loïc. – Będzie starał się nas unicestwić.

– Jeśli dobrze założyłem – odezwał się Gideon. – Równie dobrze mógł uruchomić się jakiś program samozachowawczy.

– Nie sądzę.

– To tylko gdybanie – ucięła Nozomi. – Nie dowiemy się, póki Håkon nie wejdzie mu do głowy.

Załoganci spojrzeli na nią ze zdziwieniem, ale dla Ellyse było oczywiste, że to właśnie chciał zrobić Lindberg. Z pomocą konchy miał zamiar zajrzeć do umysłu Dija Udina, a potem dokonać w nim odpowiednich zmian. Nie wiedziała tylko, jak obcy miałby odkupić swoje winy – o czym Håkon wciąż wspominał.

– Czy to w ogóle możliwe? – zapytał Jaccard.

Gideon wzruszył ramionami i zaczerpnął tchu.

– Nie wiemy, czym jest – powiedział. – Odczyty z kriokomory potwierdziły, że leży w niej człowiek. Ktokolwiek go zbudował, zadał sobie wielki trud, by dokładnie odwzorować nasz organizm.

– Niekoniecznie – wtrąciła Nozomi.

– Słucham?

– Przypomnij sobie, co się działo, gdy po raz pierwszy spotkaliśmy Håkona i Alhassana. Przeszliśmy z Kennedy’ego na Accipitera i sprawdziliśmy odczyty z diapauzy. Wskazywały jasno, że mamy do czynienia z obcymi formami życia. Pamiętacie, jak pewna tego była Yael Dayan? Na podstawie jej diagnozy wtrąciliśmy ich obu do celi.

Pamiętali doskonale. Koniec końców okazało się, że był to błąd systemu – czy raczej celowe działanie wirusa. I wszyscy zdawali sobie sprawę, że skoro wówczas odczyty mogły być błędne, to teraz także.

– Może być idealną kopią – odezwał się Hallford. – Nie dowiemy się, póki nie…

Urwał, dostrzegając na wyświetlaczu, że Dija Udin wychodzi z promu. Ellyse rozejrzała się w poszukiwaniu Håkona, ale nikogo poza muzułmaninem nie zauważyła.

Alhassan wyszedł na zewnątrz, otrzepał mundur, a potem zadarł głowę. Trwał tak przez moment, nie poruszając się.

– Wie, że go obserwujemy – odezwał się Gideon.

– Łącz z Romanienko – rzucił Jaccard. – Niech walą w niego wszystkim, co mają.

– Tam jest osada…

– Opuszczona. Wykonać rozkaz.

Ellyse przekazała krótką wiadomość na Galileo, po czym wróciła wzrokiem do Dija Udina. Nadal stał jak słup soli, patrząc w niebo. W końcu poruszył się, unosząc coś ponad głowę.

Dwa kawałki maski. Nozomi uświadomiła sobie, że to zniszczona koncha.

– Co to ma znaczyć? – zapytał Loïc.

– Nie wiem, panie majorze.

8

Dija Udin cisnął maskę na ziemię i ruszył z powrotem do baraków, które mieszkańcy nazywali domami. Wiedział, że jeszcze chwila na zewnątrz może okazać się tym, co dzieli go od śmierci.

Kennedy wprawdzie nie miał na wyposażeniu broni orbitalnej, ale okręty klasy Accipitera jak najbardziej. Nie była zbyt precyzyjna – emitory cząstek służyły głównie do niszczenia naturalnych przeszkód, nie dokładnych ataków. Mimo to Jaccard mógł zdecydować się, by skończyć z nim raz na zawsze.

– Znalazłeś to, czego szukałeś? – zapytał go starzec, gdy wrócił do głównego budynku.

– Nie.

Pośród tubylców zapanowało poruszenie.

– A więc nie uratujesz swojego przyjaciela – rzuciła jedna z zatrwożonych kobiet.

– Zabiją nas… – dodał ktoś inny.

– Nie oszczędzą nikogo.

– Musimy powiadomić Amalgamat.

Przewodniczący starszyzny podniósł się z pomocą młodego chłopaka, po czym uniósł dłoń. Wszyscy zamilkli jak jeden mąż, a stary skupił wzrok na Alhassanie. Ten nie wiedział, co powiedzieć. Przez chwilę nie mógł zebrać myśli.

Koncha nie była uszkodzona. Była zniszczona.

Stworzono ją, by przetrwała wieki – miała też okazać się odporna na mechaniczne uszkodzenia. Pech jednak chciał, że dostała się pomiędzy dwie grafenowe belki, które złamały ją wpół.

Nie sposób było odtworzyć milionów cienkich złączy na poziomie atomu. Nawet ze specjalistycznym sprzętem żaden ziemski naukowiec nie dałby sobie z tym rady. Alhassan też nie.

– Co proponujesz, młodzieńcze? – zapytał stary, przerywając jego rozważania.

– Jeszcze nie wiem.

– A więc namyślaj się szybko, bo niebawem musimy podjąć decyzję.

Dija Udin wiedział, że powinien współpracować z tymi ludźmi. Byli jego jedyną szansą na wypełnienie misji – chyba że Amalgamat okaże się bardziej skory do współdziałania.

– Wystawcie ciało.

– Co takiego?

– Pokażcie moim ludziom na orbicie, że astrochemik nie żyje.

– Czemu miałoby to służyć?

– Rób, co mówię, a nic wam się nie stanie. Chyba że wolisz ściągać tutaj tych swoich ulubieńców.

Nikt nie odpowiadał.

– Albo ja, albo Amalgamat. Wybieraj.

Mieszkańcy Edynburga Siedmiu Mórz milczeli, patrząc na swojego wodza. Kiedy ten skinął nieznacznie głową, kilkoro z nich udało się do kostnicy. Alhassan odprowadził ich wzrokiem, a potem zbliżył się do starego.

– Potrzebuję kilku odpowiedzi – powiedział.

Wódz wskazał mu krzesło obok jego siedziska, a następnie zajął swoje miejsce. Stękał przy tym, jakby miał umierać, czym działał Alhassanowi na nerwy.

– Byłem trochę poza domem – podjął nawigator. – I przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, co tu się, do cholery, stało.

– Na to pytanie nie mogę udzielić odpowiedzi.

– Dlaczego nie?

– Gdyż jej nie znam.

Dija Udin przeklął zgreda w duchu.

– Nie wiesz, co wytrzebiło prawie całą populację planety?

– Niestety nie – odparł nabożnym tonem starzec. – Podania przekazywane z pokolenia na pokolenie mówią o wielkiej tragedii, ale nic poza tym. Obawiam się, że nawet nasi przodkowie nie wiedzieli, co spotkało resztę świata. Tristan da Cunha to bardzo odosobnione miejsce.

– Mhm – odbąknął Alhassan. – A te pozostałe wyspy? Mieszka tam ktoś?

– Nie dane mi to wiedzieć.

– A co dane ci wiedzieć, tetryku?

Rozmówca spojrzał na niego z zaciekawieniem, ale tylko on zdołał utrzymać nerwy na wodzy. Wśród reszty zgromadzonych zapanowało wzburzenie. Kilku mężczyzn ruszyło w kierunku gościa.

Wódz powstrzymał ich ruchem ręki.

– Nazywam się James McAllister.

– Nie wódz Chodzące Truchło?

Dija Udin poniewczasie uświadomił sobie, że stracił zimną krew. Jeden z mieszkańców złapał go za fraki i podniósł. McAllister zaoponował w ostatniej chwili, choć bez przekonania.

– Usiądź – powiedział. – I okaż szacunek.

Alhassan zrobił to, pomstując na niego w myśli.

– Jeszcze gdy istniał Poprzedni Świat, nie mieliśmy kontaktu z dużymi miastami – ciągnął dalej James. – Tylko wysłannik Korony miał dostęp do ogólnoświatowej sieci. Mówią o niej dawne podania.

– Aha. Bardzo ciekawe.

– Nasi przodkowie żyli w błogiej nieświadomości tego, co się wydarzyło. Dopiero gdy pojawili się wysłannicy Amalgamatu, sytuacja się zmieniła. Do tamtej pory uprawialiśmy ziemię, kontrolowaliśmy populację naszej małej społeczności, hodowaliśmy zwierzęta… mogliśmy żyć w spokoju jeszcze przez długie wieki.

8
{"b":"690736","o":1}