– To warunek przeżycia. Padlinożercy nie ustają w poszukiwaniu naszych miast.
– Miast? – zapytał Jaccard. – Sądziłem, że…
– Pozwólcie, że wam pokażę, zamiast opisywać.
Wyciągnęła z kieszeni niewielkiego pilota, a potem przyłożyła palec wskazujący do przycisku na środku. Odezwał się głos w nieznanym Loïcowi języku, a Endale natychmiast odpowiedziała. Wywiązała się krótka wymiana zdań – a w zasadzie hasłowych wypowiedzi, które musiały stanowić jakiś rodzaj procedury bezpieczeństwa.
Gdy Meaza skończyła, schowała urządzenie do kieszeni, a potem uśmiechnęła się do oficerów. Chwilę później rozpętała się wokół nich burza piaskowa – a raczej coś, co ją przypominało. Znajdowali się jakby w oku cyklonu, choć major nie czuł nawet lekkiego powiewu.
– Piach zakamufluje nasze pojazdy – oznajmiła Namiestniczka.
Metr dalej z ziemi wysunął się czarny panel. Endale podeszła do niego i wprowadziła kolejny kod. Po tym piaski rozstąpiły się, ukazując wejście do kilkuosobowej windy.
– To jedno z wejść na terytorium Amalgamatu – wyjaśniła Meaza. – Mamy także szyby towarowe.
Loïc bezmyślnie kiwnął głową, gapiąc się na windę.
– Zapraszam – powiedziała Afrykanka, po czym sama weszła do środka. Dwójka oficerów stanęła obok niej, a potem kabina zamknęła się i popędziła w dół, nie czekając na jakiekolwiek instrukcje.
– Jasna cholera – powiedział Jaccard, czując się, jakby spadał w przepaść z naprawdę wysokiej góry. – Mogliście zamontować tu jakieś stabilizatory…
– Pierwsza podróż zawsze jest najtrudniejsza. Kolejne zaczynają sprawiać przyjemność.
Majorowi trudno było w to uwierzyć. I najwyraźniej nie tylko jemu, bo gdy spojrzał na oficer dowodzącą, przekonał się, że ta zapiera się rękoma o ściany windy. Trzęsła się jak osika, zaciskając mocno powieki.
Warto było odbyć tę przejażdżkę, skwitował w duchu Loïc.
Kabina zatrzymała się z impetem na dole, a Wieronika sprawiała wrażenie, jakby miała pokazać światu, co na Galileo serwowano dziś na śniadanie.
– Witajcie w Nowym Gondarze.
Jaccard nie kojarzył nawet starego, ale przypuszczał, że to jedno z miast na niegdysiejszym terytorium Sudanu, Erytrei lub Etiopii. Nie lecieli daleko – zapewne głównie ze względu na ograniczone możliwości skutera. Winda zjeżdżała pod niewielkim kątem, więc nie mogli oddalić się zbytnio od Port Sudan.
Gdy tylko Loïc przekroczył próg, zmienił zdanie. Wszystko było możliwe.
Znajdowali się na metalowym podwyższeniu, z którego roztaczał się widok na całe miasto. Nowy Gondar nie stanowił byle skupiska ludności – była to prawdziwa metropolia, rozświetlona jak Times Square w Wigilię. Major spodziewał się, że panować będzie tutaj duszna, industrialna atmosfera, ale nie mógł się bardziej pomylić. Powietrze było czyste i przejrzyste, a jak okiem sięgnąć nie widać było choćby namiastki smogu.
– Zapraszam – odezwała się Meaza, skinąwszy w kierunku metalowych schodów prowadzących w dół. – Czas, byście posilili się czymś naturalnym. Z pewnością długo funkcjonowaliście na sztucznych racjach żywieniowych.
Wieronika ruszyła we wskazanym kierunku, ale Loïc nadal obserwował miasto. Zabudowa była nienaturalnie wysoka – biorąc pod uwagę fakt, że znajdowali się pod ziemią. Budynki miały po kilkanaście pięter, część była całkowicie przeszklona. Miasto przywodziło na myśl ascetyczny, aptekarsko zaprojektowany twór, który niewiele ma wspólnego z tym, jak można byłoby wyobrażać sobie koniec ludzkości.
– Jaccard – ponagliła go Romanienko, oglądając się przez ramię.
Skinął głową i ruszył za kobietami. W głowie kołatało mu co najmniej kilka pytań, które w świetle tego, co usłyszał od McAllistera, zdawały się na miejscu.
– Jak utrzymujecie tu porządek? – zapytał.
– Planując urbanistycznie z odpowiednim…
– Mam na myśli bezpieczeństwo.
– Ach. To robimy poprzez budowanie świadomości obywateli.
– To znaczy?
– Każdy mieszkaniec Amalgamatu zdaje sobie sprawę, że niesubordynacja wobec prawa prowadzi do chaosu i anarchii.
Spodziewał się usłyszeć coś podobnego. W rzeczywistości Nowy Gondar z pewnością dysponował wyspecjalizowanymi jednostkami odpowiedzialnymi za trzymanie mieszkańców w ryzach. Na zamkniętej przestrzeni, jakkolwiek ogromnej, w końcu musiało dojść do poważnych tarć.
– Utopia, co? – zapytał.
– W żadnym wypadku. Zdarzają się incydenty, ale…
– A powietrze? – przerwał jej, nie mając ochoty wysłuchiwać kolejnych bzdur. – Jak je filtrujecie?
Endale uśmiechnęła się, obnażając biel zębów.
– Długo was nie było – odparła wymijająco. – Wiele zmieniło się przez ten czas w technologii środowiskowej. Zresztą przy posiłku towarzyszyć nam będzie naukowiec, który odpowie na wszystkie wasze pytania. Ja nie czuję się kompetentna.
Gdy zeszli na dół, Jaccard nie mógł nie zauważyć, jak czyste są ulice. Nie miał pojęcia, co je pokrywa, ale materiał zdawał się wręcz wypolerowany.
Przechodzili między oszklonymi budynkami, a gdy tylko nawinął się jakiś mieszkaniec, natychmiast kornie chylił głowę przed Namiestniczką. Dla majora potwierdzało to wszystko, co usłyszał w Edynburgu Siedmiu Mórz – dobrze potrafił odróżnić szacunek od strachu. Ci ludzie byli przerażeni. Być może on i Romanienko też powinni być.
– Hodujecie tutaj jedzenie? – zapytał z głupia frant.
– Nie. Od tego mamy społeczności na powierzchni.
– Mieszkańców wysp.
– Otóż to – odparła z uśmiechem Meaza, jakby była zadowolona, że Loïc wie więcej, niż sądziła.
– Odwiedziliśmy jedno z takich miejsc – dodał.
– Jaccard…
Endale uniosła dłoń, patrząc z sympatią na Romanienko.
– Tristan da Cunha – rzekła Namiestniczka. – Oczywiście byliśmy tego świadomi. Widzieliśmy także, że doszło tam do jakiegoś wypadku. Nie zarejestrowaliśmy jego przebiegu, ale wiemy, że zginął wasz załogant.
– Håkon Lindberg.
Gdy major powiedział to na głos, poczuł ukłucie winy. Był odpowiedzialny za to, co robili podkomendni – nawet jeśli wybierali się na samozwańczą misję, mając w głębokim poważaniu wszystko to, co stanowiło spoiwo załogi.
Z obecnej perspektywy wydawało się to nieco mniej szalone niż wcześniej. Dija Udin z pewnością miał większą wiedzę, niż był gotów przyznać. Skandynaw z pewnością zamierzał ją z niego wydobyć – tyle że nie poprzez tortury, ale modyfikację programowania.
Loïc pożałował, że wypadki nie potoczyły się inaczej.
– Niezwykle pechowa sytuacja – ciągnęła dalej Afrykanka. – Gdyby tylko udało nam się wcześniej nawiązać kontakt, moglibyśmy tego uniknąć.
– Bo z pewnością odradzilibyście składanie wizyt na wyspach.
– Oczywiście. Zamieszkują ją niemal dzikie plemiona.
– Mnie tamto nie wyglądało na dzikie.
Endale uśmiechnęła się pobłażliwie. Trudno było odmówić jej uroku, w dodatku jej gra była na tyle przekonująca, że major również miał ochotę odpowiedzieć uśmiechem. Zawodowa oszustka.
– Od wielu pokoleń żyjemy w symbiozie – dodała. – My zapewniamy im odpowiednią aparaturę medyczną, by mogli przetrwać na powierzchni, a oni odpłacają nam plonami i…
– Kiepski układ, skoro są zamknięci w swojej społeczności.
Romanienko posłała mu wrogie spojrzenie. Meaza zaś rozłożyła ręce i potoczyła wzrokiem wokół.
– A czyż my także nie jesteśmy? Każdy ma swoje własne okowy.
– Mimo wszystko…
– Miasta są ze sobą połączone, ale musimy uważnie kontrolować populację. Nieodpowiednie umiejscowienie danej rodziny czy błędnie wydane zezwolenie na dziecko mogą mieć katastrofalne skutki.
– Tak, tak – odbąknął Loïc. – Każda antyutopia ma to do siebie.
– Dalecy jesteśmy od antyutopii.
– W takim razie co to wszystko jest?
– Świat.
Wskazała na otwarte wejście do budynku po prawej. Wieronika natychmiast ruszyła do oszklonego holu, a Jaccard rozejrzał się jeszcze po ulicy. Wyglądało na to, że nikt ich nie śledzi ani nie pilnuje. Zadbano, by mieli złudne poczucie bezpieczeństwa.