– Kwiaty, panie Tohil. Mam doręczyć kwiaty panu Tohilowi.
– Jak się tu dostałeś?
– Drzwi frontowe były otwarte, panie Tohil.
– Niemożliwe!
– Jakaś pani akurat wychodziła, panie Tohil, i wpuściła mnie.
– Lokatorzy nie powinni wpuszczać obcych.
– Nie wiedziałem. Co miałem zrobić?
– Należy połączyć się przez domofon, przedstawić się i powiedzieć, w jakiej sprawie się przyszło.
– W porządku, panie Tohil. Wyjdę, zadzwonię i powiem panu, jak się nazywam i że przyniosłem kwiaty. Mam tak zrobić?
– Nie musisz, mały. Poczekaj…
Drzwi otworzyły się szeroko. Wskoczyłem do środka, zatrzasnąłem je kopniakiem i złapałem faceta za pasek u spodni. Miałem więcej w garści, niż się spodziewałem. Facet był naprawdę potężny. I nie ogolony. W dodatku śmierdział siarką. A ważył ze 120 kilo.
– Co się, kurwa, dzieje? Gdzie kwiaty? Puszczaj mój pasek!
– Spokojnie, Tohil – powiedziałem. – Jestem prywatnym detektywem, posiadam licencję. Chcę wiedzieć, gdzie się podziała Deja Fountain, lokatorka spod 9.
– Pocałuj mnie w dupę, koleś, i spierdalaj.
Puściłem go.
– Spokojnie, panie Tohil. Proszę odpowiedzieć na moje pytanie i zaraz sobie pójdę.
– A gówno! To poufne informacje i nie zamierzam ich nikomu udzielać. Wynocha!
– Mam czarny pas, Tohil. Moje ręce to śmiertelna broń. Nie zmuszaj mnie, żebym ich użył.
Roześmiał się i zrobił krok w moją stronę.
– Stój! – ryknąłem.
Zatrzymał się.
– Słuchaj, Tohil, muszę znaleźć Czerwonego Wróbla, a Deja Fountain to mój jedyny trop. Dlatego potrzebuję wiedzieć, dokąd ona i ten jej chłoptaś się wynieśli.
– Nie zostawili mi adresu – oznajmił. – A teraz zjeżdżaj stąd, zanim ci pierdnę w nos!
Wyciągnąłem.45 i wycelowałem w jego brzuch.
– GDZIE JEST DEJA FOUNTAIN? – wrzasnąłem.
– Odpierdol się – rzekł i ruszył na mnie.
– Stój! – zawołałem.
Ale dureń nie usłuchał. Wpadłem w panikę i nacisnąłem spust.
Spluwa zacięła się.
W następnej chwili dłonie Tohila zacisnęły się na mojej szyi. Dłonie jak bochny, bochny z wielkimi, silnymi, nachalnymi paluchami. Nie mogłem oddychać. W głowie mi dudniło, przed oczami wirowały jasne plamy. Waliłem go kolanem w krocze. A on nic. Wybryk natury. Cholera wie, gdzie miał narządy, pewnie pod pachą.
Byłem bezradny. Czułem w pobliżu śmierć. Ale moje życie wcale nie przeleciało mi przed oczami. Tylko jakiś głos w mojej głowie powiedział: „Na prawym tylnym kole przydałaby się nowa opona…” Idiotyczne, idiotyczne. Kończyłem się. Znikąd nie mogłem oczekiwać pomocy.
Nagle mnie puścił. Zachwiałem się, wciągając w płuca powietrze. Zewsząd dookoła i aż ze stratosfery.
Spojrzałem na Tohila. Nie wyglądał najlepiej. Wyglądał gorzej niż źle. Patrzył na mnie, ale tak jakby nie patrzył. Zobaczyłem, jak chwyta się za lewe ramię. Trzymając się za nie, wykrzywił się boleśnie. Jęknął, postawił oczy w słup i zwalił się na ziemię.
Podszedłem bliżej, pochyliłem się i ująłem go za nadgarstek, żeby sprawdzić puls. Nic. Nie żył. Pa, pa.
Wszedłem do pokoju, usiadłem na fotelu. I wtedy zobaczyłem, że naprzeciwko siedzi na kanapie ona: Pani Śmierć. Pierwszy raz tak się cieszyłem na jej widok. Co za babka. Nigdy człowieka nie zawiedzie. Prawdziwy skarb. Uśmiechnęła się.
– Jak leci, Belane?
– Nie mogę chyba narzekać, proszę pani.
Ubrana była cała na czarno. Do twarzy jej było w czerni. W czerwieni też.
– Lepiej uważaj z wagą, Belane. Ostatnio za dużo jadasz frytek, kartofli piure, deserów… i ciągle te piwa…
– No tak… tak… tak…
Znów się uśmiechnęła. Mocne, zdrowe zęby. Mogłaby przegryźć klucz francuski.
– Muszę się zbierać – oznajmiła. – Robota czeka.
– Ktoś, kogo znam?
– Znasz Harry'ego Dobbsa?
– Chyba nie.
– Gdybyś znał, mógłbyś go wykreślić z kalendarzyka.
I znikła. Ot, po prostu.
Wróciłem do Tohila, wyciągnąłem mu portfel. W środku była 50, dwie 20, 5 i dolar. Wsunąłem wszystkie banknoty do prawej kieszeni spodni. Otworzyłem drzwi, wyśliznąłem się na korytarz, zamknąłem je za sobą. Nikogo nie było w pobliżu. Dotarłem do drzwi frontowych i wyszedłem na dwór. Wciąż padał lekki deszcz. Przyjemnie było czuć krople na twarzy. Wciągnąłem głęboko w płuca powietrze, westchnąłem, ruszyłem w stronę garbusa. Wciąż stał tam, gdzie go zostawiłem. Sprawdziłem prawą tylną oponę. Rzeczywiście była łysa jak kolano. Należało kupić nową.
44
Znów popadłem w przygnębienie. Pojechałem do domu, wszedłem na górę, otworzyłem butelkę szkockiej. Dobra stara znajoma. Do szkockiej z wodą trzeba przywyknąć. Ale po jakimś czasie człowiek zaczyna czuć, że jej magia działa. Szkocka posiada jakieś specyficzne ciepło, którego nie ma żadna inna whisky. No więc miałem chandrę i siedziałem w fotelu, a obok stało 3/4 litra szkockiej. Nie włączyłem telewizora, bo kiedy człowiek jest w podłym nastroju, cholerne pudło jeszcze bardziej go dołuje. Te wszystkie nudne twarze, jedna za drugą, bez końca. Cały sznur idiotów, często bardzo sławnych. Komicy, którzy wcale nie są zabawni, i czwartorzędne filmidła. Jedyne, co mi pozostawało, to szkocka.
Deszcz padał coraz mocniej. Siedziałem i wsłuchiwałem się w odgłos kropli bębniących o dach.
Nie powinienem był pozwolić nawiać tym sukinkotom. I nie wiedziałem, gdzie szukać faceta, od którego dostałem namiar na Deję Fountam. Znów znalazłem się w punkcie wyjścia. Dałem dupy, Czerwony Wróbel wymknął mi się z garści… Miałem 55 lat, a zachowałem się jak pieprzony żółtodziób. Jak długo wytrwam jeszcze w tym fachu? Czy nieudacznicy zasługują na coś więcej poza kopem w tyłek? Mój stary radził mi: „Znajdź taką pracę, żeby ludzie dawali ci szmal, licząc, że dostaną więcej. W grę wchodzi bankowość i ubezpieczenia. Bierzesz szmal, a w zamian dajesz papierek. Obracasz forsą, a ludziska przynoszą ci jej coraz więcej. Chciwość i strach pchają ich w twoje ramiona. A ty kierujesz się znaną dewizą: Tylko frajer marnuje okazję!” Świetna rada. Tyle że mój stary umarł w nędzy.
Nalałem sobie nową porcję.
Cholera, nawet z babami nie umiałem sobie radzić. Miałem 3 żony. Z żadną nie poszło o nic naprawdę ważnego. Wystarczyły drobne sprzeczki. Utarczki o byle co. Ciągłe czepianie się o wszystko. Dzień w dzień, rok w rok, bez chwili wytchnienia. Zamiast się wspierać, wbijaliśmy sobie szpile. Prowokowaliśmy się nawzajem. Non stop. Kto kogo, jak na zawodach. Ale jak raz się zacznie, potem wchodzi to w nawyk. Nie można przestać. Nie chce się przestać. A później chce się już tylko uciec jak najdalej. Więc rozwód.
I teraz byłem sam. Siedziałem i wsłuchiwałem się w deszcz. Gdybym umarł, nikt nie uroniłby łzy. Nie żeby mi zależało na płaczu. Ale to aż dziwne, do jakiego stopnia można być samotnym. Cały świat jest pełen takich samotnych starych pierdołów jak ja. Siedzą i słuchają deszczu, zastanawiając się, gdzie się wszystko podziało. Człowiek wie, że jest stary, kiedy zaczyna się zastanawiać, gdzie się wszystko podziało.
No więc nie podziało się nigdzie, bo gdzie niby miało się podziać? Byłem 3 ćwierci do śmierci. Włączyłem telewizor. Akurat leciała reklama. SAMOTNY? NIESZCZĘŚLIWY? ROZCHMURZ SIĘ. ZADZWOŃ DO JEDNEJ Z NASZYCH PIĘKNYCH DZIEWCZYN. PRAGNĄ Z TOBĄ POROZMAWIAĆ. WYSTARCZY MIEĆ KARTĘ KREDYTOWĄ MASTER ALBO VISA. ZADZWOŃ DO KITTY, FRANCI ALBO BIANKI. TEL. 800 – 435 – 8745.
Pokazali dziewczyny. Najlepsza była Kitty. Łyknąłem szkockiej i wykręciłem numer.
– Tak? – Męski głos. Nieprzyjemny.
– Chciałbym mówić z Kitty.
– Pełnoletni?
– Tak.
– Master czy Visa?
– Visa.
– Podaj pan numer i termin ważności. A także adres, telefon, numer ubezpieczenia i prawa jazdy.
– Hola, a jaką mam pewność, że nie wykorzystacie moich danych do jakichś własnych celów? Że nie zrobicie mnie w konia?
Nie wyrolujecie?
– Koleś, chcesz gadać z Kitty, czy nie?