Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Znalazłem pana nazwisko w książce telefonicznej.

– W książce telefonicznej? Ja nie figuruję w książce telefonicznej.

– A właśnie że tak. Seymour Dundee, psychiatra, Gmach Garnera, pokój 604.

– To jest pokój 605. Nazywam się Samuel Dillon i jestem prawnikiem. Pan Dundee przyjmuje obok. Najwyraźniej pomylił pan drzwi.

Wstałem i uśmiechnąłem się.

– Nie próbuj robić ze mnie balona, Dundee! Chcesz się mnie pozbyć, co? Jeśli myślisz, że dam się nabrać, to masz kurze gówno zamiast móżdżku!

Przyszedłem się dowiedzieć, czy Celinę, Czerwony Wróbel, Pani Śmierć, kosmici, Al i Cindy Upek istnieją naprawdę, czy są tylko wytworem mojej chorej wyobraźni. No bo to wszystko nie trzymało się kupy. Czyżbym dostał bzika? A jeśli tak, co dalej ze mną będzie?

Facet, który twierdził, że się nazywa Samuel Dillon, nacisnął przycisk na biurku i po chwili zjawiła się recepcjonistka. Nadal wyglądała paskudniej ode mnie. Nic się nie zmieniło.

– Molly, zaprowadź tego pana do gabinetu doktora Dundee, dobrze? – poprosił mój rozmówca.

Wyszedłem za recepcjonistką na korytarz, do poczekalni, a potem do hallu. Kobieta otworzyła drzwi numer 604.

– Może tu ci zreperują rozumek, hyziu – mruknęła.

Wszedłem do kolejnej zatłoczonej poczekalni. Pierwsze, co zobaczyłem, to tego gościa w jednym czarnym i jednym brązowym bucie, tego, który chciał, żebym mu rozmienił centa. Też mnie zobaczył.

– Hej! – zawołał.

Podszedłem.

– Panu również się to przytrafiło, no nie? – spytał.

– Co?

– He, he… Pomylił drzwi… pomylił drzwi…

Obróciłem się na pięcie, opuściłem poczekalnię i wsiadłem do windy. Najpierw czekałem, aż zjedzie na parter. Potem czekałem, aż się otworzą drzwi. Potem wyszedłem do hallu, następnie na ulicę i odnalazłem swój wóz. Wsiadłem. Zapaliłem silnik. Zaczekałem, aż się rozgrzeje. Dojechałem do skrzyżowania. Światło było czerwone. Czekałem. Wcisnąłem zapalniczkę i czekałem, aż się nagrzeje. Światło zmieniło się, zapalniczka wyskoczyła. Ruszyłem i zapaliłem papierosa. Czułem, że powinienem udać się do biura. Coś mi mówiło, że ktoś może na mnie czekać.

26

Myliłem się. Nikt nie czekał. Wszedłem i usiadłem przy biurku.

Czułem się dziwnie. Tyle rzeczy nie pasowało. No bo dlaczego, na przykład, jeden z klientów w poczekalni prawnika czytał gazetę trzymając ją do góry nogami? Powinien był raczej siedzieć w poczekalni lekarza. A może tylko zewnętrzne strony trzymał do góry nogami, a te, które czytał, trzymał prawidłowo? Czy Bóg istnieje? Czy istnieje Czerwony Wróbel? Miałem zbyt wiele spraw do rozwiązania. Kiedy człowiek budzi się rano, natychmiast staje naprzeciwko nieprzeniknionego muru Wszechświata. Może powinienem pójść do klubu z nagimi tancerkami i wsunąć którejś 5 dolców za sznurek od trójkąta na cipie? Spróbować o wszystkim zapomnieć? Albo iść na mecz bokserski i patrzeć, jak dwóch facetów okłada się piachami?

Ale kłopoty i ból są tym, co utrzymuje człowieka przy życiu. A raczej wysiłki, aby ich uniknąć. Można się urobić po pachy. Czasami nawet podczas snu nie ma się odpoczynku. Zeszłej nocy śniło mi się, że leżałem pod srającym słoniem i nie mogłem się poruszyć, i właśnie kiedy największy balas, jaki w życiu widziałem, miał spaść mi na mordę, mój kot Hamburger skoczył mi na głowę i mnie obudził. Gdybym opowiedział ten sen łapiduchowi, pewnie by wymyślił coś kretyńskiego. Bo jak się komuś tyle buli, musi wymyślać niestworzone banialuki i wpędzać pacjenta w kompleksy. Powiedziałby, że ten balas to członek, którego albo się boję, albo skrycie pożądam. A w rzeczywistości to on sam albo boi się kutasa, albo ma na niego chętkę. Bo słoniowy balas we śnie to tylko słoniowy balas, nic więcej. Niektóre rzeczy są dokładnie tym, czym są, i niczym innym. Najmądrzej jest samemu interpretować własne sny. Oszczędza się wtedy kupę forsy. I ma się za co pograć na konikach.

Pociągnąłem łyk zimnej sake. Zastrzygłem uszami i poczułem się nieco lepiej. Mój mózg zaczynał się powoli rozgrzewać. Jeszcze nie byłem martwy, a tylko znajdowałem się w stanie szybko postępującego rozkładu. Tak jak wszyscy. Płyniemy na tej samej dziurawej łajbie, po co się oszukiwać, że jest w dechę. Weźmy Boże Narodzenie. Tak, weźmy Boże Narodzenie i wywalmy na śmietnik. Facet, który wymyślił to święto, widocznie nie miał ważniejszych problemów. A my dopiero musimy się pozbyć wszystkiego, co zaśmieca nam umysł, żeby przekonać się, gdzie naprawdę stoimy. I na czym. Im więcej śmieci się pozbywamy, tym ostrzej widzimy świat. Wszystko działa na odwyrtkę. Im bardziej się cofasz, tym bliższy jesteś osiągnięcia nirwany. Już to widzę.

Pociągnąłem jeszcze sake. Dochodziłem do siebie. Po wirażu. Dobra nasza. Ja, Nick Belane, superdetektyw.

Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę tak, jak się zwykle podnosi słuchawkę. No, może niezupełnie. Bo skojarzyła mi się ze słoniowym balasem. Bądź co bądź tyle gównianych rzeczy słyszy się przez telefon. Słuchawka to słuchawka, ale to, co z niej płynie, to całkiem inna sprawa.

– Słaby z ciebie filozof – stwierdziła Pani Śmierć.

– Osobiście uważam, że niezły.

– Ludzie żyją złudzeniami.

– Czy to źle? Czy jest coś oprócz złudzeń?

– Koniec – odparła.

– E tam, do diabła!

– Może niebawem go ujrzysz – oznajmiła Pani Śmierć. – Ale na razie powiedz, jak posuwa się sprawa Celine'a?

– Kochana, wszystko załatwione.

– To znaczy, grubasku?

– Spotkajmy się jutro u Mussa o 2.30.

– Dobrze. Ale lepiej dla ciebie, żebyś coś dla mnie miał. Co masz?

– Kochana pani, nie uprzedzajmy faksów.

– Co takiego?

– Przepraszam. Chciałem powiedzieć, nie uprzedzajmy faktów.

– Lepiej, żebyś coś dla mnie miał.

– Ręczę głową – powiedziałem.

– Jeśli mnie wpuszczasz w maliny, naprawdę ją stracisz – oświadczyła Pani Śmierć i rozłączyła się.

Odłożyłem słuchawkę. Przez chwilę się w nią wpatrywałem. Wyjąłem z popielniczki stare cygaro i zapaliłem. Smakowało jak brudne skarpetki.

Podniosłem słuchawkę i wystukałem numer Celine'a.

Po 4 sygnale usłyszałem jego głos.

– Taa?

– Wygrał pan kilogramową bombonierkę wiśni w czekoladzie i wycieczkę do Rzymu.

– Odpierdol się, palancie.

– Mówi Nick Belane…

– Dobra, przyjmuję bombonierkę…

– Chcę, żebyśmy się spotkali jutro u Mussa o 2.30.

– Po co?

– Przyjdź, żabojadzie, a skończą się twoje kłopoty.

– Stawiasz?

– Tak.

– No to będę…

Rozłączył się.

Nikt już nie mówił do widzenia. Przynajmniej na tym świecie. Wbiłem wzrok w butelkę sake. Po czym zabrałem się do niej.

27

Była 2.15 po południu. Siedziałem przy stoliku w Musso & Frank Grill. Przede mną stała wódka 7. Celinę i Pani Śmierć mieli się wkrótce spotkać. Interes jakoś się kręcił, tyle że powoli. Facet przy stoliku po drugiej stronie przejścia wciąż się na mnie gapił. Niektórzy ludzie gapią się jak krowy. Nie zdają sobie sprawy, że to robią. Pociągnąłem łyk wódki, odstawiłem szklankę, podniosłem głowę. Facet nadal wytrzeszczał gały. Dam mu 2 minuty, postanowiłem, a jak w tym czasie nie przestanie, przywalę mu w ryj.

Minęła minuta i 45 sekund, gdy facet nagle wstał i ruszył w moją stronę. Sprawdziłem, czy mam spluwę w kaburze. Miałem. Lepsza mała spluwa od dużego kutasa… Facet wyglądał jak parkingowy. Albo dentysta. Miał brzydki wąsik i fałszywy uśmiech.

A może fałszywy wąsik i brzydki uśmiech. Podszedł do mojego stolika i stanął nade mną.

– Przykro mi, koleś – powiedziałem – ale nie mam drobnych.

– Wcale nie chcę forsy! – odparł.

Zaniepokoiłem się. Miał oczy jak śnięta ryba.

– Więc o co żywisz pretensje do świata? – zapytałem. – Wyrzucono cię z motelu?

– Nie – rzekł. – Mieszkam z matką.

– Ile masz lat?

– 46.

16
{"b":"123157","o":1}