Литмир - Электронная Библиотека

– Jakieś ostatnie słowa? – spytał cicho.

– Pieprzę was. Niech się kręci – powiedział Sullivan. Głos drżał mu nieswojo. Komendant wykonał gest prawą ręką, tą, w której trzymał wyrok, w stronę wartownika stojącego za krzesłem, który nagle obniżył czarny skórzany hełm i maskę, wkładając je więźniowi na głowę i twarz. Następnie przymocował do hełmu dużą elektrodę. Sullivan skręcił się wtedy, rzucając się całym ciałem do przodu, wbrew utrzymującym go więzom. Cowart zobaczył, jak wytatuowane smoki na przedramionach nagle nabierają życia, udzielonego im przez pulsujące pod skórą, kurczące się mięśnie. Ścięgna na szyi naprężyły się nagle, jak liny żaglowca, napięte do granic wytrzymałości niespodziewanym podmuchem wiatru.

Sullivan krzyczał coś, ale słowa zostały stłumione przez skórzany pasek pod brodą i wkładkę językową, wciśniętą mu przemocą pomiędzy zęby. Słowa przeszły w nieartykułowane jęki i krzyki, w których pobrzmiewały paniczne, wysokie tony. W pokoju świadków nie było słychać żadnego dźwięku oprócz bolesnych wdechów i wydechów.

Cowart dostrzegł, jak komendant prawie niedostrzegalnie skinął głową w stronę przepierzenia znajdującego się z tyłu komory śmierci. W ścianie widać było szczelinę, w której na chwilę zamigotały czyjeś oczy.

Oczy kata.

Patrzyły nieruchomo na człowieka w krześle, a następnie zniknęły.

Dał się słyszeć głuchy dźwięk.

Ktoś głośno łapał powietrze. Ktoś inny długo zakasłał. W powietrzu dał się słyszeć szmer kilku wyszeptanych słów. Światła ściemniały na moment. Później zaległa cisza.

Cowart czuł, że nie może oddychać. Jakby jakaś ogromna dłoń ścisnęła go w pół, wyciskając z niego całe powietrze. Nieruchomo patrzył, jak kolor zaciśniętych pięści Sullivana zmienia się z różowego na biały, wreszcie przechodząc w szary. Komendant raz jeszcze skinął w stronę przepierzenia. Odległy pomruk generatora prądu spotęgował się i wstrząsnął niewielką przestrzenią. Słaby zapach palonego ciała wypełnił Cowartowi nozdrza i powtórnie podniósł żołądek do gardła.

Minął jeszcze jeden okruch czasu, podczas którego lekarz czekał, aż dwa tysiące pięćset woltów opuści ciało zmarłego. Następnie podszedł do niego, wyjmując stetoskop ze swej czarnej torby.

Skończyło się. Cowart patrzył, jak ludzie w komorze śmierci otaczają ciało Sullivana, zwisające nieruchomo z wypolerowanego dębowego krzesła. Miał wrażenie, jakby byli aktorami przygotowującymi się do rozbiórki dekoracji po ostatnim przedstawieniu nieudanej sztuki. Wraz z innymi oficjalnymi świadkami patrzył przed siebie, starając się dostrzec twarz więźnia, gdy przekładano go z krzesła do czarnego zasuwanego worka. Ale Sullivan zbyt szybko został zasunięty, by ktoś zdążył zobaczyć, czy eksplodowały mu gałki oczne lub czy skóra na twarzy nosiła czarno-czerwone ślady oparzeń. Ciało zostało wyniesione na noszach przez boczne drzwi. Powinno to być straszne, a było po prostu zwykłą rutyną. Może to było najbardziej przerażające. Był właśnie świadkiem mechanicznej obróbki zła. Śmierć podana jak w konserwie i zakorkowana, doręczona z dramatyzmem roznoszenia porannego mleka.

– O jednego zwyrodnialca mniej – stwierdził Wilcox. Cała żartobliwość zniknęła z jego głosu, zastąpiona nie ukrywaną satysfakcją. – Wszystko się skończyło… – zerknął na Cowarta – oprócz krzyku.

Szedł korytarzami więzienia wraz z innymi świadkami, kierując się do miejsca, gdzie czekali pozostali przedstawiciele prasy oraz demonstranci. Widział już sztuczne światło kamer telewizyjnych, zalewające hall, nadające mu szczególny, zaświatowy poblask. Wypolerowana podłoga połyskiwała, bielone ściany zdawały się wibrować światłem. Liczne mikrofony zostały zgrupowane na naprędce zaaranżowanym podium. Starał się wcisnąć w kąt sali, przesuwając się jak najbliżej drzwi, podczas gdy strażnik podszedł w stronę zgromadzenia, podnosząc rękę, by zapobiec lawinie pytań. Nigdzie nie było ani odrobiny cienia, w którym Cowart mógłby się schować.

– Odczytam krótkie oświadczenie – powiedział komendant. Jego głos zazgrzytał napięciem minionych wypadków. – Następnie odpowiem na wasze pytania. Szczegóły otrzymacie od wylosowanych reporterów, obecnych przy egzekucji.

Jako oficjalny czas śmierci podał 24:08. Mówił dalej monotonnie, że podczas przygotowań do egzekucji i w trakcie jej przeprowadzania obecny był przedstawiciel prokuratora stanowego, by nikt potem nie mógł publicznie utrzymywać, że Sullivan został pozbawiony swych praw, że szydzono z niego, czy też go bito. Tak mówiono dwanaście lat temu, gdy stan przywrócił po raz pierwszy od wielu lat karę śmierci, wykonując wyrok na dość żałosnym włóczędze o nazwisku John Spenkelink. Powiedział też, że Sullivan odrzucił ostatnią możliwość złożenia apelacji, dokładnie pod drzwiami wiodącymi do celi śmierci. Przytoczył ostatnie słowa zmarłego: „Pieprzę was. Niech się kręci”.

Migawki aparatów fotograficznych trzaskały sucho, jak skrzydła lecących na oślep mechanicznych ptaków.

Następnie komendant ustąpił miejsca trzem wylosowanym z puli reporterom. Każdy po kolei odczytywał to, co zapisał w notesie, chłodno relacjonując najdrobniejsze szczegóły egzekucji. Wszyscy trzej byli bladzi, ale głosy mieli spokojne. Kobieta z Miami opowiedziała tłumowi, że palce Sullivana wyprężyły się, a następnie zacisnęły w pięść, plecy zaś wygięły się w łuk, odginając od krzesła, gdy uderzył go pierwszy wstrząs. Reporter z „St. Petersburg Times” zauważył moment wahania, który na ułamek sekundy zatrzymał Sullivana, gdy ten zobaczył krzesło. Dziennikarz z „Tampa Tribune” oznajmił, że Sullivan spoglądał na świadków bez najmniejszej skruchy i że wydawał się przede wszystkim zły, gdy był przywiązywany. Zwrócił też uwagę, że jeden ze strażników źle zapiął klamrę na prawej nodze skazanego, przez co musiał za chwilę szybko to poprawiać. Skóra pasów, którymi był skrępowany, została postrzępiona przez siłę wstrząsu, potem zaś została prawie przerwana podczas walki Sullivana z prądem. Dwa tysiące pięćset woltów, jak przypomniał zebranym reporter.

Cowart usłyszał inny głos tuż przy swoim ramieniu.

Głos Andrei Shaeffer szepnął uspokajająco:

– Co panu powiedział, panie Cowart? Kto zabił tych ludzi?

Obrócił się, stając twarzą w twarz z dwójką detektywów z Monroe. Szare oczy policjantki wpatrzyły się w niego; zupełnie inny rodzaj gorąca.

– On – odparł Cowart.

Złapała go za rękę. Zanim mogła jednak zadać następne pytanie, wśród zgromadzonych zrobił się szum.

– Gdzie jest Cowart?

– Cowart, teraz twoja kolej! Co się stało?

Cowart wyrwał się detektywom i podszedł chwiejnie do podium, gorączkowo starając się uporządkować wszystko, co usłyszał. Czuł, jak drży mu ręka, wiedział, że ma zaognioną twarz, po czole zaś spływają mu krople potu. Wyciągnął białą chusteczkę i powoli otarł czoło, tak jakby chciał wymazać narastające w nim uczucie paniki. Pomyślał przez chwilę: Przecież nie zrobiłem nic złego. To nie ja jestem tu winny. Ale sam w to nie wierzył. Dałby wiele za chwilę do namysłu, pozwalającą mu zastanowić się nad tym, co ma powiedzieć, ale nie było już na to czasu. Uczepił się więc pierwszego pytania, jakie usłyszał z sali.

– Dlaczego nie składał apelacji?! – ktoś krzyknął.

Cowart wziął głęboki oddech i odpowiedział:

– Nie chciał siedzieć w nieskończoność w więzieniu, czekając, aż stan wreszcie go dopadnie. Więc postarał się sam dopaść stan. Nie jest to takie odosobnione. Inni przed nim też tak robili: w Teksasie, w Karolinie Północnej, Gilmore w Utah. Trochę tak jak samobójstwo, tylko oficjalnie usankcjonowane.

Widział długopisy biegnące po papierze, jego słowa osiadające na tylu pustych kartkach.

– Co ci powiedział, kiedy tam poszedłeś, żeby z nim rozmawiać?

Cowart poczuł się przykuty do miejsca przez ogarniającą go rozpacz. Właśnie wtedy przypomniał sobie coś, co usłyszał wcześniej od Sullivana: Jeśli chcesz, żeby ktoś uwierzył w kłamstwo, zmieszaj je z odrobiną prawdy. Tak też zrobił. Przepis mordercy. Wymieszaj razem kłamstwa i prawdę.

60
{"b":"110015","o":1}