– Jest mi zimno – powiedział więzień.
– Kto zabił Joanie Shriver?
Blair Sullivan zatrzymał się i uśmiechnął.
– Przecież wiesz.
Cowart czuł, że podłoga umyka mu spod nóg. Kurczowo zacisnął ręce na krześle, ściskając pióro, notes, starając się za wszelką cenę utrzymać równowagę. Patrzył, jak obracają się szpule w magnetofonie, nagrywającym nagle zapadłą ciszę.
– Powiedz mi – wyszeptał. Sullivan zaśmiał się ponownie.
– Naprawdę chcesz wiedzieć? – Powiedz mi!
– Dobra, Cowart. Wyobraź sobie dwóch facetów w sąsiednich celach na bloku śmierci. Jeden facet chce się wydostać, bo wsadzono go z powodu najbardziej wrednej sprawy, jaką udało się sklecić jakiemukolwiek detektywowi. Był sądzony przez palantów, którzy pewnie uwierzyli, że jest najokropniejszym, krwiożerczym czarnuchem, jakiego na oczy widzieli. Oczywiście, mieli rację, że go skazali. Ale z najgorszych możliwych powodów. Więc facet aż się gotuje od żółci i złości. Teraz ten drugi facet wie, że nie wymiga się od randki z krzesłem elektrycznym. Może to jakoś odciągnąć w czasie, ale i tak wie, że go to nie minie. Nie ma się co czarować. Ale jest coś, co go męczy, jedna nie załatwiona sprawa, nienawiść, która nie dotarła na miejsce przeznaczenia. Coś, co chciałby dokończyć. Nawet jeżeli będzie musiał sięgać spod łapy śmierci, żeby to zrobić. Coś, co jest dla niego okropnie ważne. Coś tak okrutnego i złego, że jest tylko jeden człowiek na ziemi, którego mógłby o to poprosić.
– Kto taki?
– Ktoś dokładnie taki jak on. – Sullivan patrzył nieruchomo na Cowarta, przygważdżając go do krzesła. – Ktoś zupełnie dokładnie taki sam jak on.
Cowart milczał.
– I tak siedzą sobie i odkrywają parę zbiegów okoliczności. Na przykład byli w tym samym miejscu, o tej samej godzinie, prowadząc podobny samochód. Więc wpadają na pomysł. Naprawdę klawy pomysł. Taki plan, że nawet sam pomocnik diabła by go lepiej nie wymyślił. Facet, który nie ma szans na wyjście z celi, weźmie na siebie to, co zrobił ten drugi. A on, kiedy wyjdzie, zrobi kumplowi tę maleńką, specjalną przysługę, o której tamten nie może przestać myśleć. Zaczynasz łapać, o co chodzi?
Cowart nie poruszył się.
– Widzisz, ty tępy skurwysynu! Nigdy byś w to nie uwierzył, gdyby tak naprawdę nie było, co? Biedny, niewinny, niesłusznie osądzony czarnuch. Wielka ofiara prześladowań i rasizmu. I ten naprawdę wstrętny, zły biały facet. Nie udałoby się zresztą nigdy w drugą stronę. Nie trzeba być geniuszem, żeby to wiedzieć. Najważniejszą rzeczą było powiedzenie ci o nożu i napisanie tego listu w odpowiednim momencie, żeby zdążył być odczytany na rozprawie. Najlepsze było to, że mogłem się cały czas nie przyznawać do tego. Mówić, że nie miałem z tym nic wspólnego. Co zresztą było prawdą. Najlepszy sposób, Cowart, żeby ludzie uwierzyli w kłamstwo. Trzeba w nie po prostu włożyć trochę prawdy. Widzisz, ja wiedziałem, że gdybym się zwyczajnie przyznał, znalazłbyś jakiś sposób, żeby udowodnić, że tego nie zrobiłem. Musiałem tak zadziałać, żeby wyglądało dla ciebie i innych bubków z telewizji i z gazet, że to byłem ja. Żeby tak wyglądało. Potem już wszystko się potoczy samo. Musiałem tylko trochę uchylić drzwi… – Ponownie się zaśmiał. – A Bobby Earl przeszedł natychmiast przez tę szczelinę, jak tylko rozwarłeś ją dostatecznie szeroko.
– Dlaczego miałbym w to uwierzyć?
– Bo jest dwoje ludzi, którzy siedzą martwi w Monroe. Numery czterdzieści i czterdzieści jeden.
– Ale dlaczego mnie o tym mówisz?
– Cóż…
Sullivan uśmiechnął się krzywo.
– Nie jest to dokładnie część umowy, którą mieliśmy z Bobbym Earlem. On sądzi, że cała sprawa zakończyła się, gdy pojechał tamtego dnia na Tarpon Drive i załatwił dla mnie tę sprawę. Ja dałem mu życie. On mnie śmierć. Prosto i zwyczajnie. Graba i do widzenia. On tak przynajmniej uważa. Ale mówiłem ci, że stary Sully sięga daleko… – Zaśmiał się szorstko. Światło padające z wiszącej u sufitu nie osłoniętej żarówki odbijało się od jego ogolonej czaszki. – Zresztą, Cowart, nie jestem najbardziej godnym zaufania facetem, jaki się narodził.
Sullivan wstał, przeciągając się z szeroko rozłożonymi rękami.
– A w ten sposób może go zabiorę ze sobą w drogę prosto do piekła. Numer czterdzieści dwa. Niezły kawał. Byłby, że tak powiem, nie najgorszym towarzyszem podróży. I hajda do piekła, specjalnym transportem!
Nagle przestał się śmiać.
– Czy to nie świetny kawał? Nigdy nie przypuszczał, że dodam ten mały drobiazg od siebie.
– A jeśli ci nie uwierzę?
Sullivan parsknął.
– Komuś mojego pokroju, co? Racja. – Spojrzał na Cowarta. – Pewnie chciałbyś mieć dowód? A jak myślisz, co robił Bobby Earl, od czasu gdy go wypuściłeś?
– Był w szkole, studiował. Przemawia przed grupami wiernych w kościołach…
– Cowart – przerwał mu Sullivan – czy wiesz, jak to beznadziejnie głupio brzmi? Myślisz, że Bobby Earl nie nauczył się niczego podczas swego spotkania z naszym wielkim systemem sprawiedliwości? Myślisz, że on w ogóle nie ma pomyślunku?
– Nie wiem…
– Masz rację. Nie wiesz. No to się lepiej dowiedz. Bo jestem się gotów założyć, że dużo łez zostało wylanych nad tym, co zdziałał do tej pory nasz Bobby Earl. Więc jedź i się dowiedz.
Cowart skręcał się pod naporem słów. Walczył, tocząc nierówną bitwę z napływającą ciemnością.
– Muszę mieć dowód – powtórzył słabo.
Sullivan zagwizdał i przewrócił oczami.
– Wiesz co, Cowart, jesteś jak jeden z tych średniowiecznych mnichów, którzy cały dzień nic nie robili, tylko szukali dowodów na istnienie Boga. Nie umiesz, chłopie, poznać prawdy, kiedy ją słyszysz?
Cowart potrząsnął przecząco głową. Sullivan zaśmiał się.
– Tak też myślałem.
Urwał na moment, rozkoszując się, zanim znowu podjął temat.
– No, ale ja nie jestem głupi, więc kiedy przygotowywaliśmy tę naszą umowę, znaczy ja i Bobby Earl, dowiedziałem się trochę więcej, niż mogłem do tej pory użyć. Musiałem sobie zagwarantować takie coś ekstra, żeby mieć pewność, że Bobby Earl dotrzyma tego, co obiecał. A poza tym chciałem też ci pomóc w twojej drodze do zrozumienia.
– Co?
– No więc zróbmy z tego przygodę, Cowart. Słuchaj uważnie. Nie tylko nóż został schowany. Parę innych rzeczy też…
Zastanowił się przez chwilę, a potem wyszczerzył zęby do dziennikarza.
– Przypuśćmy, że te rzeczy są w bardzo niemiłym miejscu, dokładnie tak. Ale możesz je zobaczyć, Cowart. Pod warunkiem że masz oczy w dupie! – Wybuchnął rubasznym śmiechem.
– Nie rozumiem.
– Tylko pamiętaj dokładnie moje słowa, kiedy wrócisz do Pachouli. Droga do zrozumienia może być bardzo brudna. – Szorstki dźwięk głosu więźnia pobrzmiewał echem. Matthew Cowart siedział bez słowa, nie mogąc się poruszyć.
– No i co, Cowart? Udało mi się też załatwić Bobby’ego Earla? – Pochylił się w przód. – A co z tobą, Cowart? Może i ciebie zabiłem? – Blair Sullivan gwałtownie odchylił się do tyłu. – Starczy – powiedział. – Koniec opowieści. Koniec gadania. Do widzenia, Cowart. Czas na śmierć, a z tobą zobaczymy się w piekle.
Skazany człowiek wstał i powoli odwrócił się plecami do dziennikarza, zakładając ręce do tyłu i patrząc nieruchomo w przeciwległy koniec celi. Jego ramionami wstrząsała okropna mieszanina przerażenia i radości. Matthew Cowart przez chwilę jeszcze pozostał bez ruchu, nie mogąc zapanować nad członkami. Poczuł się nagle bardzo stary, garbiąc się coraz bardziej pod brzemieniem tego, co usłyszał. Głowa mu pulsowała. W gardle zaschło. Zauważył lekkie drżenie ręki, gdy wyciągał ją po notes i magnetofon. Kiedy wstał, nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Postąpił jeden krok, potem drugi, wreszcie potykając się, odszedł szybko od samotnego, patrzącego w ścianę mężczyzny. Przy końcu korytarza zatrzymał się i próbował złapać oddech. Czuł narastającą gorączkę i mdłości; starał się bardzo wziąć się w garść. Podniósł głowę, gdy usłyszał kroki. Na końcu korytarza zobaczył ponurą twarz sierżanta Rogersa, któremu towarzyszył oddział potężnie zbudowanych strażników. Ustawiali się w zwarty szyk. Dostrzegł również spoconego księdza w koloratce oraz kilkunastu urzędników więziennych, nerwowo spoglądających na zegarki. Podniósł wzrok i zauważył duży elektryczny zegar, wiszący wysoko na ścianie. Widział, jak wskazówka sekundnika przemieszcza się bezlitośnie. Do północy pozostało dziesięć minut.