Литмир - Электронная Библиотека

Znowu się zaśmiał.

– Nie ma lepszego miejsca od celi śmierci, żeby zaobserwować wszelkie ironie losu. – Wpatrywał się w Cowarta, a jego jedna powieka poruszała się szybko. – Powiedz no mi, Cowart, ty też jesteś mordercą?

– Co?

– To znaczy, czy kiedykolwiek pozbawiłeś kogoś życia? Może w wojsku? Jesteś w takim wieku, że mogłeś być w Wietnamie. Byłeś? Nie, chyba nie. Nie posiadasz tego nieobecnego spojrzenia, jakie mają weterani, kiedy ogarniają ich wspomnienia. Ale może roztrzaskałeś samochodem jakiegoś nastolatka? Może zabiłeś najlepszego kumpla albo swoją cizię w jakąś sobotnią noc? A może poprosiłeś lekarzy w jakimś cholernym szpitalu, żeby odłączyli stareńką mamę lub tatę, gdy tak byli już schorowani, że tylko respirator mógł podtrzymać im życie. Zrobiłeś coś takiego, Cowart? Kazałeś kiedyś swojej żonie lub dziewczynie usunąć ciążę? Może nie chciałeś, żeby jakieś noworodki przeszkadzały ci w karierze. A może jesteś gdzieś w górnych partiach tej listy, Cowart? Może wziąłeś ze dwie działki kokainy na jakiejś imprezie w Miami? Wiesz, ile trupów mogło paść przy tej dostawie? Wybacz, ale tylko tak sobie zgaduję. No, Cowart, powiedz mi, też jesteś mordercą?

– Nie, nie sądzę.

Blair Sullivan parsknął.

– Nieprawda. Każdy jest mordercą. Tylko trzeba dobrze poszukać. Zastosować wystarczająco szeroką definicję tego słowa. Nie byłeś nigdy w domu towarowym, gdzie jakaś niedobra mamuśka w łachmanach dopada swego dzieciaka i spuszcza mu manto w obecności wszystkich? Jak ci się wydaje, co tam miało miejsce? Przypatrz się pan lodowatym oczom tego dzieciaka. Właśnie rodzi się przyszły morderca. Więc dlaczego nie spojrzysz sam w siebie? Ty też masz takie lodowate spojrzenie, Cowart. Tkwi to w tobie. Wystarczy na ciebie spojrzeć.

– To niezła sztuczka.

– To nie sztuczka. To chyba taka specjalna zdolność. Wiesz, może się na tym poznać jedynie facet z tej samej branży. Jesteś oblepiony śmiercią i umieraniem, Cowart, i wyraźnie widzę tego objawy.

– Cóż, tym razem się mylisz.

– Czyżby? Zobaczymy. Jeszcze się przekonamy.

Sullivan rozparł się na metalowym krześle, przyjmując niedbałą pozę, ale przez cały czas jego wzrok wwiercał się coraz głębiej w serce Cowarta.

– Wiesz, to się staje łatwe.

– Co się staje łatwe?

– Zabijanie.

– W jaki sposób?

– Doświadczenie. Szybko można się nauczyć, jak ludzie umierają. Niektórzy trudno, niektórzy łatwo. Niektórzy walczą jak diabły, inni poddają się w milczeniu. Niektórzy błagają o darowanie życia, inni plują w twarz. Niektórzy płaczą, inni się śmieją. Niektórzy wzywają matki, inni mówią, że spotkają się z tobą w piekle. Niektórzy kurczowo trzymają się życia, inni oddają je z łatwością. Ale wszyscy kończą tak samo. Stają się sztywni i zimni. Ty. Ja. Na koniec wszyscy są tacy sami.

– Może na koniec. Ale ludzie docierają do tego punktu na wiele różnych sposobów.

Sullivan roześmiał się.

– Jasne. To spostrzeżenie na miarę celi śmierci, Cowart. Tak właśnie mógłby powiedzieć facet z celi po jakichś ośmiu latach i setce apelacji, gdy czas ucieka bardzo szybko. Na różne sposoby.

Zaciągnął się mocno papierosem i wypuścił dym w zastygłe powietrze więzienia. Przez chwilę wzrok Blaira Sullivana śledził smugę dymu, aż rozwiała się powoli.

– Wszyscy jesteśmy dymem, czyż nie? Jak już przychodzi co do czego. Powiedziałem to tym psychiatrom, ale chyba nie wzięli sobie tego do serca.

– Jakim psychiatrom?

– Z FBI. Mają tam taki specjalny Wydział Badania Osobowości i próbują za wszelką cenę zbadać, co jest przyczyną seryjnych morderstw, żeby jakoś zapobiec temu szczególnemu, amerykańskiemu sposobowi spędzania wolnego czasu… – Uśmiechnął się. – Oczywiście nie odnoszą jakichś szczególnych sukcesów, ponieważ każdy z nas ma inne powody. Ale to porządni chłopcy. Lubią tu przyjeżdżać i robią mi testy. Minnesocki Wielowymiarowy Inwentarz Osobowości i testy Apercepcji Tematycznej, i testy Rorschacha, i testy IQ, i Bóg jeden wie, następnym razem pewnie przeprowadzą na mnie wstępne testy egzaminacyjne na jakieś pieprzone studia. Lubią, jak opowiadam im o swojej mamuśce i jak nienawidziłem tej starej ropuchy, a szczególnie ojczyma. Bił mnie. Prał mnie porządnie, jak tylko się odezwałem. Używał do tego pięści, pasa, chuja. Bił mnie i pieprzył, pieprzył i bił. Jeden dzień to, drugi tamto, jak w zegarku. Jak ja go nienawidziłem! Strasznie. Ciągle go nienawidzę. Mają teraz powyżej siedemdziesiątki i wciąż mieszkają w małym ceglanym bungalowie na północy Keys, w którym na ścianie wisi krucyfiks i kolorowy obraz Jezusa, i wydaje im się, że Zbawiciel wejdzie kiedyś przez drzwi i poniesie ich do nieba. Jak słyszą moje imię, robią znak krzyża i mówią: „Ten chłopak zawsze był we władaniu szatana”, czy coś podobnego. Tych chłopaczków z FBI to wszystko bardzo interesuje. Ty też jesteś tym zainteresowany, Cowart? Czy po prostu chcesz się dowiedzieć, dlaczego zabiłem tych wszystkich ludzi, wliczając tych, których prawie nie znałem?

– Tak.

Zaśmiał się chropowato.

– Na to pytanie łatwo jest odpowiedzieć: Wracałem do domu i trochę zboczyłem ze szlaku. Można by rzec, coś mnie odciągnęło. Nigdy nie dotarłem do celu. Czy to brzmi sensownie?

– Niezupełnie.

Sullivan uśmiechnął się i przewrócił oczami.

– Życie jest pełne zagadek, prawda?

– Skoro tak twierdzisz.

– Właśnie. Skoro tak twierdzę. Oczywiście jesteś trochę bardziej zainteresowany jakąś jedną, drobną zagadką, mam rację, Cowart? Inni specjalnie cię nie interesują, prawda? Nie po to tu przyjechałeś.

– Nie.

– Powiedz mi, dlaczego chcesz rozmawiać z takim złym facetem jak ja?

– Robert Earl Ferguson i Pachoula, Floryda.

Blair Sullivan odchylił głowę do tyłu i zawył ostrym śmiechem, który odbił się echem od ścian więzienia. Cowart zobaczył, jak kilku strażników odwróciło głowy, przyjrzeli im się przez moment i wrócili do swoich zajęć.

– A to dopiero ciekawe tematy, Cowart. Wielce ciekawe. Ale będziemy się musieli zająć nimi za chwilę.

– Dobrze. Dlaczego?

Blair Sullivan przechylił się nad stołem, przysuwając swoją twarz do twarzy Cowarta najbliżej, jak tylko mógł. Łańcuch, którym przywiązany był do stołu, zadźwięczał i napiął się pod nagłym naporem. Na szyi więźnia nabrzmiała żyła, a twarz nagle poczerwieniała.

– Bo jeszcze mnie dobrze nie znasz.

Następnie oparł się szybko, sięgając po kolejnego papierosa, którego odpalił od niedopałka poprzedniego.

– Opowiedz mi coś o sobie, Cowart, to może porozmawiamy. Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia.

– Czego chcesz się dowiedzieć?

– Masz żonę?

– Byłą żonę.

Więzień zagwizdał.

– Dzieciaki?

Matthew Cowart zawahał się, po czym odpowiedział:

– Nie.

– Kłamczuch. Mieszkasz sam, czy masz dziewczynę?

– Sam.

– W mieszkaniu czy w domu?

– W małym mieszkaniu.

– Masz jakichś bliskich przyjaciół?

Cowart znowu się zawahał.

– Oczywiście.

– Kłamczuch. To już drugi raz; liczę. Co robisz wieczorami?

– Odpoczywam. Czytam. Oglądam mecze.

– Na ogół sam, co?

– Dokładnie.

Więzień zamrugał powieką.

– Masz kłopoty ze spaniem?

– Nie.

– Kłamca. Już trzy razy. Powinieneś się wstydzić kłamać przed skazańcem. Tak jak Mateusz przed Jezusem, zanim zapiał kur. Masz w nocy sny?

– O co, do diabła…

Blair Sullivan wyszeptał ostro:

– Albo w to grasz, Cowart, albo wyjdę stąd bez odpowiedzi na żadne z trapiących cię pytań.

– Oczywiście. Mam sny. Wszyscy mają sny.

– O czym?

– O takich jak ty – odpowiedział gniewnie Cowart.

Sullivan znowu się roześmiał.

– Punkt dla ciebie. – Odchylił się na krześle i przyglądał się Cowartowi. – Senne koszmary, co? O to chodzi, prawda? Senne koszmary.

– Właśnie – odparł Cowart.

– To właśnie próbowałem powiedzieć tym chłopaczkom z FBI, ale nie chcieli słuchać. Tyle jesteśmy warci; dym i koszmary. Jedynie chodzimy, mówimy i przysparzamy temu światu nieco ciemności i strachu. Ewangelia według Świętego Jana: „Jesteś z ojca Szatana i żądze swego ojca wypełniać będziesz. Od zarania był mordercą i nie otaczał się prawdą, jako że prawdy w nim nie ma”. Rozumiesz? Ósmy werset. Może jest stek wymyślnych naukowych słów, żeby to wszystko opisać, ale do diabła, to tylko taka medyczna paplanina, racja?

31
{"b":"110015","o":1}