Литмир - Электронная Библиотека

– To samo z samochodem. Musiało coś być.

– Jak pojechaliśmy po tego sukinsyna, właśnie kończył polerować samochód. Naprawdę porządnie go wyczyścił. Po stronie pasażera wyciął kawałek dywanika, ale jakby nie było go tam od dawna. W każdym razie ten cholerny samochód błyszczał jak fabrycznie nowy. Nic nie znaleźliśmy. – Detektyw potarł czoło i przyjrzał się kroplom potu na palcach. – Nie mamy takich możliwości w zakresie medycyny sądowej jak chłopaki u was, w mieście. To nie znaczy, że tkwimy w średniowieczu, ale ekspertyzy laboratoryjne są powolne i nie zawsze dokładne. Prawdziwy zawodowiec, ze spektrografem FBI, być może mógłby coś tu znaleźć. My nie mogliśmy. Staraliśmy się jak najmocniej, ale nic z tego nie wyszło. – Przerwał na chwilę. – Właściwie znaleźliśmy jedną rzecz, ale w niczym nie pomogła.

– Co takiego?

– Pojedynczy włos łonowy. Kłopot polegał na tym, że nie pasował do Joanie Shriver. Do Fergusona też nie należał.

Cowart potrząsnął głową. Upał go niemal dusił.

– Skoro przyznał się do winy, dlaczego nie powiedział, gdzie znajduje się ubranie? Dlaczego nie powiedział, gdzie ukrył nóż? Co za sens ma przyznanie się, jeśli nie wyjaśnia wszystkich szczegółów?

Wilcox wściekle popatrzył na Cowarta i poczerwieniał. Zaczął coś mówić, ale stłumił słowa i pytanie zawisło bez odpowiedzi w nieruchomym, gorącym powietrzu.

– Chodźmy – powiedział. Odwrócił się i zaczął oddalać się od miejsca zbrodni, nie patrząc, czy Cowart idzie za nim. – Musimy jeszcze dotrzeć w jedno miejsce.

Cowart ponownie się rozejrzał. Chciał zakodować to miejsce w pamięci. Odczuwając mieszaninę podniecenia i niesmaku, ruszył za detektywem.

Detektyw zatrzymał nie oznakowany samochód przed małym domkiem, przypominającym inne domki przy tej ulicy. Był to parterowy, biały ceglany budynek, ze starannie przystrzyżonym trawnikiem i dobudowanym z boku garażem. Do domu wiodła wykładana czerwoną kostką ścieżka. Z tyłu Cowart dostrzegł werandę, obok której stała czarna czasza rusztu. Wysoka sosna skrywała połowę domu przed słońcem, rzucając wielki cień z przodu budynku. Nie miał pojęcia, gdzie się znajdowali ani dlaczego się zatrzymali, więc odwrócił wzrok od budynku i spojrzał na detektywa.

– Pańska kolejna rozmowa – powiedział Wilcox. Od momentu gdy opuścili miejsce zbrodni, w ogóle się nie odzywał, a teraz do jego głosu wdarła się jakaś cierpka nuta. – Jeśli jest pan na nią przygotowany.

– Czyj to dom? – spytał Cowart niespokojnie.

– Joanie Shriver.

Cowart wziął głęboki oddech.

– Tutaj…

– Tutaj się wybierała. Ale nigdy nie dotarła. – Spojrzał na zegarek. – Tanny powiedział im, że będziemy przed jedenastą i jesteśmy trochę spóźnieni, więc lepiej się pospieszmy. Chyba że…

– Chyba że co?

– Chyba że nie chce pan przeprowadzać tej rozmowy.

Cowart popatrzył na detektywa, na dom i znowu na detektywa.

– Rozumiem – powiedział. – Chce się pan przekonać, jak bardzo im współczuję, tak? Już się pan domyślił, że dość sceptycznie odnoszę się do winy Fergusona, więc to ma być część sprawdzianu, tak?

Detektyw patrzył w drugą stronę.

– Tak?

Wilcox z impetem odwrócił się na fotelu i spojrzał na niego.

– Nie zdążył się pan jeszcze przekonać, panie Cowart, że to ten sukinsyn zabił tę dziewczynkę? Chce pan zobaczyć, co to naprawdę znaczy, czy nie?

– Na ogół sam planuję swoje rozmowy - odparł Cowart, bardziej pompatycznie niż zamierzał.

– Więc chce pan jechać? Wrócimy tu może w bardziej odpowiednim czasie?

Wyczuł, że tego właśnie chce detektyw. Wilcox bardzo pragnął wszelkich powodów, żeby go znienawidzić, a ten na początek by mu wystarczył.

– Nie – odpowiedział Cowart, otwierając drzwi samochodu. – Porozmawiajmy z tymi ludźmi.

Trzasnął drzwiczkami, przeszedł szybko po ścieżce i zadzwonił dzwonkiem u drzwi, podczas gdy Wilcox podążył za nim. Przez chwilę słyszał jakieś szmery, po czym drzwi się otworzyły. Stanął twarzą w twarz z kobietą w średnim wieku, która, sądząc po wyglądzie, bez wątpienia była gospodynią domową. Miała niewiele makijażu, ale widać było, że poświęciła rano trochę czasu, żeby ułożyć swoje jasnobrązowe włosy. Otaczały aureolą jej twarz. Ubrana była w prostą brunatną podomkę i sandałki. Miała jasnoniebieskie oczy i przez chwilę Cowart widział w twarzy matki brodę, policzki i nos Joanie. Spoglądała na niego z zaskoczeniem. Powiedział:

– Pani Shriver? Jestem Matthew Cowart z „The Miami Journal”. Chyba porucznik Brown uprzedził panią…

Przytaknęła i przerwała mu:

– Tak, tak, proszę wejść, panie Cowart. Proszę mówić do mnie Betty. Tanny powiedział mi, że detektyw Wilcox przywiezie pana dziś rano. Wiemy, pisze pan artykuł o Fergusonie. Proszę bardzo, mój mąż też jest, chcielibyśmy z panem porozmawiać.

W jej głosie brzmiała przyjemna swoboda, która nie potrafiła zamaskować zdenerwowania. Pomyślał, że ostrożnie dobiera słowa, żeby nie dać się ponieść emocjom. Jednak im ustąpi, pomyślał, idąc za kobietą w głąb domu.

Matka zamordowanej dziewczynki zaprowadziła Cowarta przez mały korytarzyk do saloniku. Zdawał sobie sprawę, że Wilcox idzie za nimi, ale zignorował go. Gdy wszedł do pokoju, z odchylanego fotela podniósł się otyły, łysiejący pan z dużym brzuchem. Mężczyzna przez chwilę zmagał się, żeby wydostać się z fotela, po czym podszedł, aby uścisnąć Cowartowi dłoń.

– Nazywam się George Shriver – powiedział. – Cieszę się, że mamy taką okazję.

Cowart skinął głową i szybko rozejrzał się wokół, próbując zakodować w pamięci szczegóły. Pokój, podobnie jak cały dom, był schludny i nowoczesny. Meble były proste, a na ścianach wisiały kolorowe reprodukcje. Panowała w nim atmosfera pewnej przytulnej przypadkowości, jakby każdy przedmiot został zakupiony niezależnie od pozostałych, przede wszystkim dlatego że przypadł do gustu, a niekoniecznie dlatego że pasował do reszty. Ogólnie odnosiło się wrażenie jakiegoś nieładu powiązanego z ogromną wygodą. Jedna ściana została poświęcona fotografiom rodzinnym i tam powędrował wzrok Cowarta. Pośrodku ściany wisiała ta sama fotografia Joanie, którą widział w szkole, otoczona innymi zdjęciami. Zwrócił uwagę na starszego brata i siostrę oraz zwyczajowe portrety rodzinne.

George Shriver podążył za jego wzrokiem.

– Dwójka starszych dzieci, George junior i Annę, studiują w innym mieście. Obydwoje są na Uniwersytecie Florydy. Pewnie woleliby być tutaj – powiedział.

– Joanie była najmłodsza – odezwała się Betty Shriver. – Niedługo miała iść do szkoły średniej. – Kobiecie nagle zabrakło tchu, warga zaczęła jej drżeć. Cowart zauważył, jak zmaga się ze sobą i odwraca od fotografii. Jej mąż wyciągnął potężną, grubą dłoń i delikatnie zaprowadził ją do kanapy, gdzie usiadła. Natychmiast jednak zerwała się i powiedziała:

– Panie Cowart, przepraszam, co z moimi manierami. Czy ma pan ochotę napić się czegoś?

– Z przyjemnością napiję się wody z lodem – odparł Cowart, odwracając się od zdjęć i podchodząc do fotela. Kobieta na chwilę wyszła. Cowart zadał George’owi Shriverowi banalne pytanie, takie, które, miał nadzieję, mogło rozproszyć ponurą atmosferę panującą w pokoju.

– Jest pan radnym miejskim?

– Byłem – odpowiedział. – Teraz przesiaduję w sklepie. Jestem właścicielem dwóch sklepów z artykułami metalowymi, jednego tutaj w Pachoula i jednego przy drodze do Pensacola. Dają mi dość zajęcia. Szczególnie teraz, gdy czekamy wiosny.

Przerwał na chwilę i ciągnął dalej:

– Były radny miejski. Kiedyś się tym wszystkim interesowałem, ale wypadłem z obiegu, gdy Joanie od nas odeszła i spędziliśmy tyle czasu w sądach, i tak dalej; to wszystko, po prostu, jakoś się od nas oddaliło i już nigdy do tego nie wróciłem. Dużo się działo. Gdybyśmy nie mieli jeszcze dwójki, George’a juniora i Annę, chyba byśmy się poddali. Nie wiem, co by się z nami stało.

Pani Shriver wróciła i wręczyła Cowartowi szklankę wody z lodem. Zauważył, że zajęło jej chwilę wzięcie się w garść.

22
{"b":"110015","o":1}