Литмир - Электронная Библиотека

– Idę za nim.

Shaeffer skinęła głową czując, że porywa ją jakiś niewidoczny nurt. Matthew Cowart również przytaknął.

Tanny Brown przepchnął się między nimi, zeskoczył z werandy i ruszył szybko przez polankę, zmierzając ku skrajowi cieni odległemu o jakieś trzydzieści metrów. Przechodząc przez otwartą przestrzeń przyspieszył kroku i gdy dotarł do małej przecinki pogrążonej w ciemnościach, które pochłonęły Fergusona, biegł już dosyć szybko, starając się nadrobić każdą chwilę skradzioną przez zabójcę.

Słyszał ciężkie oddechy Shaeffer i Cowarta biegnących za nim, lecz nie zwracał na to uwagi. Zagłębiał się w chłodzie zielonego półmroku niepodzielnie panującego w lesie. Wzrok porucznika sięgał daleko wzdłuż wąskiego szlaku, szukając jakiegoś śladu Fergusona. Wiedział, że już wkrótce ścigany będzie musiał stawić mu czoło w śmiertelnej walce.

To jest również mój kraj. Ja także tu dorastałem. Jest mi tak samo znajomy jak jemu, powiedział do siebie. Pokrzepił się jeszcze kilkoma podobnymi kłamstwami i pobiegł jeszcze szybciej.

Gorąco zaczęło dławić poranek, unosząc się nad nimi z lepką nieugiętością, wysysając z nich siły, gdy penetrowali plątaninę gałęzi i krzewów w pościgu za zabójcą. Trzymali się wąskiej ścieżki. Shaeffer i Cowart podążali śladami niezmordowanego Tanny’ego Browna, który biegł konsekwentnie przed siebie, starając się przewidzieć, co zrobi Ferguson.

Od czasu do czasu dostrzegali znaki świadczące o tym, że ścigany rzeczywiście podążał w tym samym kierunku. Tanny Brown zauważył ślady stóp odciśnięte w mokrej ziemi, Cowart dostrzegł strzęp szarego materiału zaczepiony o koniec ciernistego krzewu, najprawdopodobniej wyszarpnięty z bluzy mordercy.

Pot i strach przysłaniał im wzrok.

W umyśle Browna pojawiło się wspomnienie wojny. Byłem tu już wcześniej, pomyślał czując jednocześnie obawę i podekscytowanie. Nie zatrzymywał się ani na chwilę. Shaeffer z trudem dotrzymywała im kroku, mając przed oczami ciało starej kobiety ciśniętej przez śmierć w kąt. Obraz ten mieszał się z odległym wspomnieniem Bruce’a Wilcoxa znikającego w mrokach centrum miasta. Pomyślała, że śmierć zdaje się z niej drwić. Kiedykolwiek próbowała zrobić coś właściwego, ta podstawiała jej nogę i zadawała cios, który powalał dziewczynę na ziemię. Chciała naprawić wiele błędów, lecz nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać.

Cowart pomyślał, że każdy kolejny krok popycha go dalej w kierunku koszmaru. Zgubił swój notes i długopis. Rozłożyste krzewy jeżyn wykradły mu je z ręki, rozcinając dłoń tak, że teraz krew pulsowała, a rana kłuła dotkliwie.

Przyspieszył, by dotrzymać kroku porucznikowi.

Ziemia pod ich stopami zaczęła się uginać i przywierać do butów. Zewsząd otaczało ich gorące, gęste i wilgotne powietrze. W pobliżu bagna las wydawał się bardziej splątany i spójny, jakby te dwa elementy natury toczyły nieprzerwany bój o panowanie nad ziemią pod stopami. Brudni, w postrzępionych ubraniach brnęli dalej w poszukiwaniu zabójcy. Cowart pomyślał, że gdzieś niedaleko budził się ranek przejrzysty i ciepły, lecz nie tutaj, nie pod tym baldachimem poplątanych, zasłaniających niebo konarów. Już dawno stracił poczucie czasu i nie miał pojęcia, jak długo podążają tropem Fergusona. Pięć minut. Godzinę. Wydawało mu się, że ścigają Fergusona przez całe życie.

Tanny Brown zatrzymał się nagle i przykucnął, dając sygnał pozostałej dwójce, żeby uczynili podobnie. Przykucnęli obok niego spoglądając w kierunku, w którym utkwione były oczy porucznika.

– Wiesz, gdzie jesteśmy? – wyszeptała Shaeffer. Porucznik skinął potakująco głową.

– On też wie – odparł po chwili, wskazując na Cowarta. Reporter westchnął ciężko.

– Niedaleko od miejsca gdzie znaleziono ciało – powiedział. Brown potwierdził skinieniem głowy.

– Widzisz coś? – spytała Shaeffer.

– Na razie nic.

Nasłuchiwali uważnie. Jakiś przestraszony ptak poderwał się z pobliskiego krzewu. Ledwo dosłyszalny szelest wśród poszycia lasu. Wąż, szukający schronienia pomyślał Cowart. Pomimo gorąca przez ciało reportera przeszedł zimny dreszcz. Powiew wiatru, który wydawał się niezwykle odległy, poruszył konarami drzew.

– Jest tam – powiedział Brown.

Wskazał w kierunku przecinki w gęstym lesie porastającym skraj grzęzawiska. Słońce oświetlało akurat niewielką, otwartą przestrzeń na ścieżce przed nimi. Otoczona labiryntem bujnej roślinności polanka nie miała więcej niż dziesięć kroków szerokości. Na przeciwległym krańcu, niczym plaster ciemności, ścieżka, którą podążali, wrzynała się między dwa drzewa.

– Musimy przebyć tę otwartą przestrzeń – powiedział spokojnie porucznik. – Stamtąd już niedaleko do wody, która ciągnie się aż do następnego okręgu. Ferguson nie ma wyboru. Musi iść dalej, lecz jest to ciężki i niegościnny teren. Gdy dostanie się na drugą stronę, zakładając, że po drodze się nie zgubi, nie zostanie ukąszony przez węża albo nie wpadnie w paszczę jakiegoś złośliwego aligatora, będzie zziębnięty i przemoczony, i prawdopodobnie będzie wiedział, że ja tam już na niego czekam. Sądzę, że wobec tego raczej zechce zawrócić, przedrzeć się obok nas i znaleźć łatwą i bezpieczną drogę ucieczki: wsiąść do swego wozu, przekroczyć granicę Alabamy, a wtedy sprawy obrócą się na jego korzyść.

– Jak tego dokona? – spytał Cowart.

– Poprowadzi nas za sobą. Spowoduje, że rozciągniemy się w długiej linii i wtedy uczyni pierwszy krok. – Brown przerwał na chwilę i dodał: – Dokładnie tak jak robi do tej pory.

– A ta polanka? – spytał Cowart. Mówił wolno ze zmęczenia.

– Dobre miejsce.

Shaeffer spojrzała uważnie przed siebie, po czym odezwała się posępnym, przepełnionym rezygnacją głosem:

– On chce nas zabić.

Żaden z nich nie miał zamiaru roztrząsać tego spostrzeżenia.

– Co robimy?

Brown wzruszył ramionami.

– Po prostu mu nie pozwolimy.

Cowart utkwił wzrok w niewielkim prześwicie w lesie i powiedział ze spokojem:

– Zawsze wszystko do tego zmierza, co? W końcu zawsze trzeba wkroczyć na otwartą przestrzeń.

Tanny Brown skinął głową, wstając ostrożnie. Spojrzał ponownie na polankę i pomyślał, że to dobre miejsce do walki. Sam by takie wybrał. Dookoła nie ma drogi ucieczki. Nie można uniknąć spotkania, czy podejść od tyłu. Musimy przez nią przejść. Nagle wydało mu się niesprawiedliwe, że skraj bagna zdawał się w konspiracji z Fergusonem, pomagając mu w ucieczce. Każda gałąź, każda przeszkoda zawadzała im, skrywając jednocześnie mordercę. Przeleciał szybko wzrokiem wzdłuż linii drzew, szukając jakiegoś znaku, koloru czy kształtu wyróżniającego się z otoczenia. Zrób jakiś ruch, powiedział sobie w duchu. Tylko jeden mały ruch, który będę mógł dojrzeć. Zaklął brzydko, wpatrując się w nieruchome gałęzie i krzaki.

Nie widział innego wyjścia jak ruszyć do przodu.

– Obserwujcie uważnie – wyszeptał.

Wyszedł na polankę z rewolwerem w ręku, nasłuchując uważnie, naprężony do granic wytrzymałości. Shaeffer szła za nim. Trzymała pistolet w obu rękach myśląc, czy to właśnie tutaj wszystko się skończy. Ogarnęło ją pragnienie zrobienia jeszcze jednej rzeczy przed śmiercią. Cowart wstał i podążył za nią. Zastanawiał się, czy pozostali są równie przerażeni jak on, lecz po chwili stwierdził, że to nieważne.

Otoczyła ich przerażająca cisza.

Tanny Brown miał wielką ochotę krzyczeć. Przemożne wrażenie, że idzie wprost w wycelowany w siebie rewolwer, powodowało nieprzyjemny ucisk w piersiach. Wydawało mu się, że nie może oddychać.

Cowart odczuwał jedynie gorąco i fatalne uczucie bezbronności. Poczuł się jak ślepiec.

Jednak właśnie on dostrzegł nieznaczne poruszenie, zanim ktokolwiek inny zdołał coś zauważyć. Ujrzał drżenie liści, kołyszące się, krzaki i wycelowaną w nich szarą lufę rewolweru.

– Uwaga! – krzyknął i padł na ziemię zaskoczony, ogarnięty falą przerażenia, która przetoczyła się po nim.

Tanny Brown rzucił się na ziemię w tym samym momencie. Przeturlał się, próbując przyjąć pozycję strzelecką, nie mając jednak pojęcia, w jakim kierunku ma strzelać.

134
{"b":"110015","o":1}