Jestem bez mała zazdrosny, pomyślał Brown.
Wspomnienia sprawiły, że poczuł się jeszcze gorzej. Instynkt podpowiadał mu, że coś się stało, lecz nie był jeszcze w stanie przeciwdziałać temu przeczuciu nieszczęścia. Przypominał sobie ich przyjaźń. Dziesiątki razy Wilcoxa nieco ponosiło, a potem wracał do stada skruszony, pobity, z zaczerwienioną twarzą i gotów wysłuchać tyrady, którą wygłaszał mu Tanny Brown. Problem polegał na tym, że wszystkie te wypadki miały miejsce w przeszłości, w bezpiecznych granicach ich rodzinnych stron, gdzie obaj dorastali i gdzie czuli się bezpieczni i silni.
Tanny Brown złapał się na tym, że wpatruje się przez okno w nieprzeniknioną ciemną noc.
Nie tutaj, pomyślał. Nigdy nie powinniśmy tutaj przyjeżdżać.
Odwrócił się gniewnie do Cowarta.
Powinienem pozwolić skurczybykowi utopić się samemu, pomyślał.
Cowart również wpatrywał się w mroki nocy. Ulica wciąż świeciła się od deszczu, odbijając wilgotne światła z ulicznych latarni i neonów umieszczonych w oknach barów. Mgła unosiła się nad chodnikiem, poruszana od czasu do czasu przez parę z kanałów, która wystrzeliwała w górę niczym płomień z palenisk rozzłoszczonych nocą bogów. Shaeffer prowadziła samochód, a Tanny Brown rozglądał się uważnie dookoła. Cowart obserwował dwójkę policjantów.
Nie pamiętał, kiedy stwierdził, że te poszukiwania nie przyniosą żadnego rezultatu. Może to stało się wtedy, gdy wpadli na drogę szybkiego ruchu i kluczyli przez środek miasta, kiedy uderzyła w niego lodowata obojętność nocy. Nie podzielił się z nikim swoimi przypuszczeniami; widział, że z każdą przemijającą sekundą Brown zbliżał się do jakiegoś krańca. Widział, jak Shaeffer prowadzi samochód, i zrozumiał, że ona również jest wstrząśnięta zniknięciem Wilcoxa. Z całej trójki on przejmował się najmniej. Nie lubił Wilcoxa, nie ufał mu, ale wciąż czuł chłód na myśl, że detektyw mógł zostać na zawsze połknięty przez ciemność.
Shaeffer zauważyła kątem oka jakiś ruch i wjechała na krawężnik.
– Co to jest? – zapytała.
Spojrzeli na dwóch bezdomnych, walczących o butelkę. Jeden z nich kopał leżącego na chodniku przeciwnika po bokach i biodrach. W końcu przestał, sięgnął po butelkę leżącą na ziemi i chwycił ją mocno. Odchodząc, wrócił na chwilę i kopnął pobitego w głowę. W końcu zniknął zza rogiem.
Tanny Brown pomyślał o tym, że widział biedę, uprzedzenie, nienawiść, zło i bezradność. Powędrował wzrokiem wzdłuż ulicy. Centrum miasta wyglądało jak zbombardowane resztki jakiejś cywilizacji, która przegrała w straszliwej wojnie. Chciał za wszelką cenę wrócić do okręgu Escambia. Tam ludzie mogli być źli, powiedział sobie, ale przynajmniej byli znajomi.
– Jezu – powiedział Cowart, przerywając myśli policjanta. – Ten facet może już jest trupem.
Zanim przebrzmiało echo tych słów, ujrzeli, jak pobity poruszył się, wstał i pokuśtykał w przeciwnym kierunku, zatapiając się w ciemności.
Shaeffer, żałując, że nie może być gdziekolwiek indziej, wrzuciła bieg i po raz trzeci zawiozła ich do miejsca, gdzie po raz ostatni widziała Wilcoxa.
– Nic – powiedziała.
– Dobra – odezwał się gwałtownie Brown – tracimy czas. Jedźmy do mieszkania Fergusona.
Budynek, przed którym się zatrzymali, był ciemny, chodniki pozbawione śladów życia. Brown otworzył drzwi, wyskoczył na zewnątrz i szybko pokonał schody prowadzące do wejścia. Cowart starał się dotrzymać mu kroku. Shaeffer przesiadła się do tyłu, ale zawołała za nimi:
– Drugie piętro, pierwsze drzwi!
– Co robimy? – zapytał Cowart. Nie usłyszał żadnej odpowiedzi.
Buty olbrzymiego detektywa stukały po schodach niczym karabin maszynowy. Zatrzymał się na chwilę przed drzwiami mieszkania Fergusona, sięgnął pod poły płaszcza i w jego ręku ukazał się duży rewolwer. Stojąc nieco z boku, zacisnął dłoń w pięść i walnął nią kilka razy w zamknięte drzwi.
– Policja! Otwierać!
Walnął pięścią ponownie, aż cała ściana zadrżała pod uderzeniem.
– Ferguson! Otwieraj!
Cisza przytłoczyła obu mężczyzn. Cowart zdawał sobie sprawę, że Shaeffer stoi tuż za nim z wysuniętą do przodu bronią. Słyszał jej przyspieszony oddech. Przylgnął mocniej do ściany, która nie dawała mu jednak poczucia bezpieczeństwa.
Brown powtórnie naparł na drzwi. Uderzenia rozbrzmiały głośnym echem.
– Do diabła, policja! Otwieraj! Wewnątrz wciąż panowała cisza. Odwrócił się do Shaeffer. – Jesteś pewna…
– To te drzwi – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Gdzie, u diabła…
Nagle usłyszeli za plecami odgłos szurających łapci. Cowart poczuł, jak wnętrzności ściskają mu się ze strachu. Shaeffer odwróciła się błyskawicznie w kierunku dźwięku.
– Nie ruszać się! Policja! Brown rzucił się do przodu.
– Nic nie zrobiłam – odezwał się głos.
Cowart ujrzał czarną tęgą kobietę w postrzępionej niebieskiej podomce i różowych pantofelkach, stojącą u podnóża schodów. Opierała się o aluminiową poręcz kiwając głową, na której miała czepek zrobiony z zasłonki od prysznica, spod którego prześwitywały kolorowe papiloty. Widok ten wydawał się na tyle zabawny i graniczący z absurdem, że napięcie Cowarta opadło i opuściło go paraliżujące uczucie strachu. Nagle wydało mu się, że wszyscy razem, z wycelowanymi pistoletami i napięciem na twarzach, wyglądają co najmniej komicznie.
– Po co ten cały hałas? Tu mieszkają ludzie pracujący i chcą w nocy spać. Ty, panie policjant, czego walisz jak młotem?
Tanny Brown wpatrywał się zaskoczony w kobietę. Andrea Shaeffer postąpiła krok w przód.
– Pani Washington? Pamięta mnie pani? Byłam tu kiedyś. Detektyw Shaeffer. Z Florydy. Znowu szukamy Fergusona. To porucznik Brown i pan Cowart. Czy widziała go pani?
– Poszedł.
– Wiem. Tuż po osiemnastej. Widziałam, jak wychodzi.
– Nie. Wrócił i znowu wyszedł, była dziesiąta. Widziałam go z mojego okna.
– Gdzie poszedł? – zapytał Brown. Kobieta spojrzała na niego zdziwiona.
– Skąd mam wiedzieć? Niósł jakieś torby. Poszedł i już. Na tym koniec. Nie zatrzymywał się na żadne „dzień dobry” i „do widzenia”. Po prostu wyszedł. Chyba wróci. Nie wiem. Nie pytałam się. Słyszałam go tu, na górze. Potem zobaczyłam go za drzwiami, ale się nie odwracał. – Zrobiła krok do przodu. – A teraz może dacie ludziom trochę pospać, he?
– Nie – odpowiedział natychmiast Tanny Brown. – Chcę wejść do środka. – Wskazał rewolwerem drzwi Fergusona.
– Nie wolno – odparła kobieta.
– Chcę wejść – powtórzył.
– Masz nakaz? – spytała chytrze.
– Nie potrzebuję żadnego pieprzonego nakazu. – Jego oczy rzucały niebezpieczne błyski w kierunku kobiety.
Zawahała się, najwyraźniej rozważając te słowa.
– Nie chcę tu żadnych kłopotów – odparła po chwili.
– Jak nie dasz kluczy, kobieto, i nie otworzysz tych drzwi, to doświadczysz więcej kłopotów, niż zaznałaś przez całe swoje życie – rzucił Brown.
Dozorczyni zawahała się ponownie, po czym odwróciła się, kiwając potakująco głową. Jej mąż, którego nie było do tej pory widać, ukazał się nagle, pobrzękując kółkiem z kluczami. Miał na sobie starą górę od piżamy, wyblakłe i zniszczone spodnie khaki, a na nogach rozwiązane buty. Wchodził po schodach, szybko przebierając żylastymi nogami.
– Nie powinien pan tego robić – powiedział piorunując Browna wzrokiem i zaczął wkładać kolejne klucze do zamka. Za trzecim razem trafił na właściwy i drzwi stanęły otworem.
– Powinieneś pan mieć nakaz – powtórzył z naciskiem Washington, podnosząc głos.
Tanny Brown przecisnął się obok, nie zważając na jego słowa. Znalazł wyłącznik światła, po czym szybko sprawdził mieszkanie, nie wyłączając łazienki i sypialni, z bronią wyciągniętą przed siebie i gotową do strzału.
– Pusto – odezwał się ostatecznie. Słowa odbiły się echem i jakieś silne uczucie targnęło nim w środku.
Pusto i zimno jak w grobie.
Rozejrzał się ponownie po pustym mieszkaniu przeczuwając, co się zdarzyło, lecz wciąż nie dopuszczając do siebie przerażającej myśli. Podszedł do biurka Fergusona. Student, pomyślał. Kartki papieru walały się bezładnie po podłodze. Kopnął je nienawistnie i podniósł wzrok. Matthew Cowart wpatrywał się w pustą przestrzeń przed sobą.