Литмир - Электронная Библиотека

– Dlaczego pan zwlekał ze skontaktowaniem się ze mną?

– Cóż, szczerze mówiąc, myślałem, że sąd apelacyjny odrzuci mój wyrok. Gdy tak się nie stało, wynająłem nowego adwokata. Wynająłem to może niewłaściwe określenie. Postarałem się o nowego adwokata i zacząłem ostrzej działać w sprawie mojego położenia. Wie pan, panie Cowart, nawet gdy zostałem skazany i otrzymałem wyrok śmierci, wciąż nie docierało do mnie, że to wszystko dzieje się naprawdę. To przypominało jakiś sen. Myślałem, że lada chwila obudzę się i wrócę do szkoły. Albo że ktoś przyjdzie i powie: „Hej, chwileczkę. Nastąpiła straszliwa pomyłka…”; jednak nieco się myliłem. Nie zdawałem sobie sprawy, że powinienem ostro walczyć o swoje życie. Że nie mogę oczekiwać tego od systemu.

Cowartowi przyszło na myśl, że będzie to pierwszy cytat do jego artykułu.

Więzień pochylił się do przodu, położył dłonie na stole, a następnie, równie szybko, odchylił się tak, żeby dla podkreślenia swych słów mógł używać rąk do szybkiej, przemyślanej gestykulacji. Mówił cichym lecz zdecydowanym głosem, który z łatwością niósł ciężar słów. Gdy mówił, wysuwał ramiona w przód, jakby popychała go siła wiary. Na skutek tego mały pokój skurczył się wyłącznie do rozmiarów wolnej przestrzeni pomiędzy reporterem i więźniem, napełniając scenę czymś w rodzaju niezwykle gorącej mocy.

– Rozumie pan, wydawało mi się, że wystarczy być niewinnym. Myślałem, że na tym to wszystko polega. Myślałem, że nie muszę podejmować żadnych działań. Potem, gdy mnie tu zamknięto, trochę się nauczyłem. Naprawdę nauczyłem.

– Co pan przez to rozumie?

– Ludzie w celach śmierci mają nieoficjalny system przekazywania informacji o adwokatach, apelacjach, ułaskawieniach, co pan tylko zechce. Widzi pan, tam… – wskazał główny budynek więzienia – skazani rozmyślają o tym, co będą robić, jak stąd wyjdą. Lub może myślą o ucieczce. Zastanawiają się, jak odsiedzą wyrok, i rozmyślają, jak najlepiej się urządzić. Mają luksus snucia marzeń o czymś, o przyszłości, nawet jeśli jest to przyszłość za kratkami. Zawsze mogą marzyć o wolności. I mają ten największy przywilej ze wszystkich możliwych, przywilej niepewności. Nie wiedzą, co życie trzyma dla nich w zanadrzu. Z nami jest inaczej. Wiemy, jaki koniec nas czeka. Wiemy, że nadejdzie dzień, kiedy władze stanowe wyślą nam do mózgu dwa i pół tysiąca wolt. Wiemy, że mamy przed sobą pięć, może dziesięć lat. To tak jakby przez cały czas u szyi wisiał ogromny balast, który trzeba unieść. Za każdym razem, gdy mija kolejna minuta, myśli się: „Czy zmarnowałem ten czas?” Za każdym razem, gdy zapada noc, do głowy przychodzi myśl: „Minął kolejny dzień”. Za każdym razem, gdy nadchodzi kolejny dzień, ma się poczucie utraty jednej nocy. Ten balast u szyi to skumulowanie wszystkich minionych chwil. Wszystkich zanikających marzeń. Więc nasze troski są inne.

Przez chwilę obydwaj milczeli. Cowart słyszał swój własny oddech, jakby przed chwilą wbiegł po schodach.

– Mówi pan jak filozof.

– Wszyscy skazańcy w celi śmierci są filozofami. Nawet ci szaleni, którzy bez przerwy wrzeszczą i wyją. Albo psychiczni, którzy ledwie sobie zdają sprawę, co się z nimi dzieje. Ale czują ten balast. Ci, którzy mają nieco formalnego wykształcenia, potrafią to trochę lepiej wyrazić. Ale wszyscy czujemy to samo.

– Zmienił się pan tutaj?

– A kto by się nie zmienił?

Cowart przytaknął.

– Gdy moja pierwsza apelacja nie przyniosła rezultatu, niektórzy z więźniów, którzy siedzieli w celi śmierci od pięciu, ośmiu czy dziesięciu lat, zaczęli ze mną rozmawiać na temat mojej przyszłości. Jestem młodym człowiekiem, panie Cowart, i nie chcę jeszcze kończyć życia. Więc postarałem się o lepszego adwokata i napisałem do pana list. Potrzebuję pana pomocy.

– Za chwilę do tego dojdziemy. – Cowart nie był do końca pewien, jaką miał odgrywać rolę podczas tej rozmowy. Wiedział, że chce utrzymać pewien zawodowy dystans, ale nie wiedział do jakiego stopnia. Zastanawiał się wcześniej, jak powinien się zachowywać wobec więźnia, lecz nic mu nie przychodziło do głowy. Czuł się trochę głupawo, siedząc naprzeciwko człowieka skazanego za morderstwo, w środku więzienia wypełnionego ludźmi, którzy popełnili najokropniejsze przestępstwa, i próbując grać twardziela.

– Może na początek opowie mi pan trochę o sobie? Na przykład, jak to się dzieje, że osoba z Pachouli mówi bez akcentu?

Ferguson znowu się roześmiał.

– Jeśli pan chce, mogę mówić z akcentem. Mówim tak, kajdym chcem. Mogem gadoć jok Muzyn z najcorniejsego łasa, jakiego kajdyk pon słysoł… – Ferguson usiadł wygodnie, jakby rozkładając się na krześle, udając faceta rozpartego w bujanym fotelu. Powolny ciąg słów wydawał się osładzać nieruchome powietrze małego pomieszczenia. Nagle gwałtownie pochylił się do przodu i zmienił akcent. – Mogę zasunąć slangiem łebka z ulicy; taką gadane też mam opanowaną na amen. Kiedy chcę. – Ta poza też szybko zniknęła i powrócił zdecydowany, poważny mężczyzna, z łokciami wspartymi na stole i mówiący równym, spokojnym głosem. – I potrafię wysławiać się jak osoba, która studiowała na uniwersytecie i była na drodze do zrobienia dyplomu i, być może, podjęcia pracy w biznesie. Bo taki też byłem.

Cowart był zaskoczony tymi szybkimi zmianami. Wydawały się czymś więcej niż jedynie modulacjami akcentu i tonu. Zmiany mowy były podbudowane subtelnymi modyfikacjami gestykulacji i postawy, tak że Robert Earl Ferguson stawał się w każdym calu uosobieniem środowiska, które naśladował.

– Robi wrażenie – powiedział Cowart. – Ma pan chyba niezły słuch.

Ferguson przytaknął.

– Te trzy akcenty są odbiciem trzech części, z jakich się składam. Urodziłem się w Newark, w stanie New Jersey. Moja mama była służącą. Codziennie o szóstej rano jeździła do podmiejskich dzielnic białych i do wieczora sprzątała ich domy. Dzień w dzień. Mój tata służył w wojsku i słuch po nim zaginął, gdy miałem trzy albo cztery lata. Właściwie to nawet nie wzięli ślubu. Gdy miałem siedem lat, mama umarła. Powiedzieli nam, że to serce, ale tak naprawdę to nigdy się nie dowiedziałem. Po prostu pewnego dnia dostała duszności, poszła do kliniki i więcej już jej nie zobaczyliśmy. Odesłano mnie do Pachouli i wychowywałem się u babki. Nie ma pan pojęcia, co to znaczyło dla takiego małego dzieciaka. Wydostanie się z tego getta do miejsca, gdzie rosną drzewa, płyną rzeki i jest czyste powietrze. Wydawało mi się, że mieszkam w raju, mimo że nie mieliśmy bieżącej wody. To były najlepsze lata mojego życia. Chodziłem pieszo do szkoły. Czytałem w nocy przy świeczce. Jadaliśmy ryby, które łowiłem w strumieniach. Jakbym mieszkał w jakiejś innej epoce. Wydawało mi się, że nigdy stamtąd nie wyjadę, aż babcia zachorowała. Przestraszyła się, że nie będzie mogła się mną należycie opiekować, i wysłano mnie z powrotem do Newark, gdzie zamieszkałem z ciotką i jej nowo poślubionym mężem. Tam skończyłem szkołę średnią i poszedłem na studia. Ale uwielbiałem przyjeżdżać do babci w odwiedziny. Gdy nadchodziły wakacje, całą noc jechałem autobusem do Atlanty, tam przesiadałem się w inny, do Mobile i potem w lokalny do Pachouli. W mieście wydawało mi się, że jestem nie na miejscu. Chyba czułem się chłopakiem ze wsi. Nie za bardzo mi się podobało w Newark.

Ferguson potrząsnął głową i na twarzy pojawił mu się dyskretny uśmiech.

– Te cholerne przejazdy autobusami – powiedział cicho. – Przez nie zaczęły się wszystkie kłopoty.

– Co pan przez to rozumie?

Ferguson nadal potrząsał głową, ale odpowiedział na pytanie.

– Cała podróż zabierała niemal trzydzieści godzin. Najpierw po autostradzie, a potem przedzieranie się przez wszystkie prowincjonalne miasteczka i wiejskie drogi. Podskakiwałem na wybojach, dawała mi się lekko we znaki choroba lokomocyjna, potrzebowałem skorzystać z kibelka i byłem otoczony ludźmi, którym przydałaby się kąpiel. Biedakami, którzy nie mogli pozwolić sobie na bilet lotniczy. Nie za bardzo mi się to podobało. Właśnie dlatego kupiłem samochód. Używanego forda granadę. Ciemnozielonego. Odkupiłem go od innego studenta za tysiąc dwieście dolarów. Miał przejechane tylko sto tysięcy kilometrów. Cacko. Cholera! Uwielbiałem jeździć tym samochodem…

10
{"b":"110015","o":1}