Литмир - Электронная Библиотека

– Kiedy to się stało, panie doktorze? – spytał Luke.

– Właśnie się zastanawiałam nad tym. Jest bardzo zimny. Nie mogę jednak udzielić ścisłej odpowiedzi-na to pytanie. Późno w nocy… albo wczesnym rankiem. A teraz powinniśmy się zbierać.

Campion wziął Kłytię za łokieć.

– Teraz jest już pod dobrą opieką – powiedział. – Na twoim miejscu poszedłbym do domu po inny płaszcz.

– Nie. – Jej ramię było nieczułe jak kamień. – Nie,. pojadę razem z nim. – Była całkowicie, niepokojąco opanowana. W jej nieugiętym uporze było coś z panny Evadne.

Doktor spojrzał na Campiona.

– Nic z tego – szepnął. – Lepiej z nią nie dyskutować. Może zaczekać w szpitalu. On Jest poważnie chory.

– Panie doktorze? – Glos Kłytii był rzeczowy.

– Słucham.

– Mam nadzieję, że mogę polegać na panu, że nic nie powie pan ciotkom ani… wujowi Lawrence'owi?

– Oczywiście, możesz na mnie liczyć, drogie dziecko. Nie mam w zwyczaju biegać i roznosić plotek. Od dawna.się znacie?

– Od siedmiu miesięcy.

Wstał sztywno z brudnych desek i zaczął otrzepywać z kurzu spodnie..

– Skoczyłaś osiemnaście lat, prawda? – Jego niespokojne oczy szukały jej twarzy. – To najwyższy czas.

Człowiek jest głupcem, jeśli zbyt długo zwleka. Dla twojej rodziny to będzie szok. Czy byłaś z nim razem, kiedy to się stało?

– Och nie. Znalazłam go niedawno. Nie mogę wprost sobie wyobrazić, kto… jak… to zrobił. Myślałam, że on nie żyje.

Popatrzył na nią uważnie, chcąc się przekonać, czy przypadkiem nie kłamie, a potem zwrócił się do Campiona.

– Nowa tajemnica?

– Na to wygląda! – powiedział ze sztuczną wesołością. – Chyba, że to ciąg dalszy tej samej sprawy..

– Dobry Boże! – Oczy doktora rozszerzyły się, a pochylone plecy zgarbiły jeszcze bardziej niż zwykle. – To okropne! Ileż kłopotu! I te podejrzenia, jakie rodzą się w umyśle…

Kłytia krzyknęła głośno, protestując.

– Niech pan da spokój – głos jej się załamał. – Niech się pan tym nie przejmuje, 'niech pan się nie przejmuje rzeczami nieważnymi. Czy jemu się wkrótce polepszy?

– Moje dziecko – odparł łagodnie, przepraszająco. – Jestem tego pewien. Tak, jestem tego pewien. – Kończąc te słowa uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać, w tej samej chwili rozległ się sygnał karetki pogotowia, górujący nad pomrukiem odległego ruchu ulicznego.

Inspektor Luke wyprostował się i zmarszczywszy czoło bawił się luźnymi monetami w kieszeni.

– Chciałbym z panem, porozmawiać, panie doktorze. – Dostałem wynik sekcji.

– Ach tak. – Stary człowiek zgarbił się jeszcze, bardziej, jak gdyby ktoś nałożył mu dodatkowy ciężar na plecy.

W tym momencie Campion szybko się pożegnał, wybiegł na Apron Street i labiryntem małych uliczek ruszył na północ.

Zajęło mu trochę czasu, zanim znalazł Lansbury Terrace, a kiedy się tam wreszcie znalazł, okazało się, że jest to dość szeroko ulica, niezbyt daleko położona od kanału, gdzie oryginalne domy z epoki regencji ustąpiły mniejszym, bardziej nowoczesnym rezydencjom pyszniącym się oknami w stylu Tudorów i ostro zakończonymi dachami.

Numer pięćdziesiąt dziewięć cechowała ta sama anonimowość co resztę. Czerwone drzwi były zamknięte, firanki starannie zapuszczone.

Campion wbiegł spiesznie na szerokie kamienne schody i nacisnął dzwonek. Ku jego wielkiej uldze drzwi otworzyły się i ujrzał przed sobą kobietę w średnim wieku.

Spojrzał na nią z rozbrajającym zakłopotaniem.

– Obawiam się, że się spóźniłem – powiedział.

– Tak, proszę pana. Odjechali jakieś przeszło pół godziny temu.

Stał tak widomie szarpany rozterką.- pokusa nie do odparcia dla każdej praktycznej kobiety, by podsunąć decyzję.

– Którędy? W tamtą stronę? – wskazał nieokreślonym gestem za siebie.

– Tak, proszę pana, ale to bardzo daleko. Najlepiej wziąć taksówkę;

– Tak, tak, oczywiście. Ale czy poznam kondukt? Chodzi mi o to, że na tych wielkich cmentarzach… odbywają się nieraz równolegle dwa, trzy pogrzeby… i można łatwo się pomylić. Okropna sytuacja natrafić na… niewłaściwe obrzędy. O Boże, ależ głupiec ze mnie! Już jestem spóźniony. Proszę mi powiedzieć, pojechali samochodami?

Tak znakomicie udawał wzburzenie, że wzruszyło to kobietę.

– Och, nie pomyli się pan z pewnością- powiedziała. – To był karawan konny. Bardzo piękny i staroświecki. Bardzo dużo kwiatów i ludzi. No, i zobaczy pan od razu pana Johna.

– Tak, tak, oczywiście -Campion spuścił wzrok. – Muszę się śpieszyć. Dużo kwiatów na czarnej trumnie, powiada pani.

– Ależ nie, proszę pana, trumna jest dębowa i raczej jasna. Oczywiście, że pan ją pozna, z całą pewnością.

Spojrzała na niego trochę podejrzliwie, co było uzasadnione, ale on uchylił tylko nerwowo kapelusza i pobiegł q złym kierunku.

– Wezmę taksówkę! – krzyknął przez ramię. – Bardzo dziękuję, wezmę taksówkę!

Wróciła do domu przekonana, że właściwie nie bardzo wiedział, na czyj pogrzeb się wybierał, a tymczasem Campion ruszył na poszukiwanie budki telefonicznej. Z każdym krokiem szedł lżej, plecy mu się prostowały, a jego jasne oczy były coraz bardziej roztargnione.

Czerwoną oszkloną budkę znalazł na rogu zakurzonej ulicy i kilka chwil spędził przewracając kartki przymocowanej łańcuchem książki telefonicznej.

„Knapp Thos. Części radiowe" – znalazł wreszcie.

Był to numer z dzielnicy Dulwich. Wykręcił go, niewiele mając nadziei, że to coś da.

– Piało – głos był ostry i podejrzliwy. Serce mu skoczyło.

– Thos?

– Ktoo tam?

Uśmiech Campiona był bardzo szeroki.

– Głos z przeszłości – powiedział. – A imię Bertie, tak dawniej nazywany, o czym przypominam sobie z pewnym niesmakiem.

– Rany boskie!

– Przesadzasz!

– Powiedz coś więcej – głos podniósł się i zadrżał.

– Widzę, Thos, że na stare lata stajesz się ostrożny. Oczywiście zupełnie niezły pomysł, ale jak na ciebie dosyć dziwny. No, siedemnaście lat temu… albo coś koło tego… dobrze zapowiadający się młodzieniec z chronicznym katarem mieszkał ze swoją matką na Pedigree Place. Miał urocze hobby dotyczące telefonów, a nazywał się Thos T. Knapp, gdzie litera „T" o ile dobrze pamiętam miała oznaczać „trutnia".

– O rany! – zahuczało w słuchawce. – Skąd mówisz? Do diabła; Byłem pewien, że nie żyjesz. Co u ciebie słychać?

– Nie mogę narzekać – powiedział Campion utrzymując się w tonie. – Co tera% robisz? Jak widzę, masz firmę.

– No, cóż – głos przycichł, – I tak, i nie. Wiesz, mama nie żyje.

– Nie wiedziałem o tym. – Campion złożył zdawkowe kondolencje, a pamięć podsunęła mu wyrazisty obraz dużej kościstej kobiety.

– Daj spokój. – Knapp nie był sentymentalny. – Miała na szczęście rentę. A kiedy przyszedł czas, zgasła nagle, jak świeca, z butelką w ręku. Nie wpadłbyś tak na pogawędkę? A może masz jakie kłopoty z mojej branży?

– W tej chwili nie mogę, ale dziękuję serdecznie, będę o tym pamiętał. Jestem bardzo zajęty. Słuchaj. Thos, czyś ty kiedy słyszał o Apron Street?

Zapanowała tak długa cisza, że zdążył w tym czasie wyobrazić sobie małą twarz gryzonia i długi ruchliwy nos. Pewność, że pod nim znajdować się muszą teraz wąsiki, przejęła go zdumieniem.

– No i co? – mruknął, żeby coś powiedzieć.

– Nic – głos Knappa nie brzmiał zbyt przekonywająco, z czego musiał zdać sobie sprawę, bo natychmiast dodał: – Wiesz, co ci powiem. Bert, stary chłopie, jak kolega koledze, trzymaj się z dala od tego, rozumiesz?

– Nie bardzo.

– Przynosi pecha.

– Co takiego, ta ulica?

– Nic o niej nie wiem, ale unikaj jej, tyle mi wiadomo. '

Campion stał zmarszczony ze słuchawką w ręku.

– Nic nie rozumiem – powiedział wreszcie.

– Ja też.- Irytacja w cienkim głosie była szczera.- Niewiele wiem teraz. Wyszedłem z obiegu, to fakt. Mam kobietę. Ale od czasu do czasu coś usłyszę, a to jest najnowsza wiadomość. „Unikaj Apron Street", tak mi poradzono.

24
{"b":"109681","o":1}