Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Mój Boże, cóż za niespodzianka! Jak mi miło! – i Chauvelin podniósł do ust jej bezwładną rękę.

Sytuacja byłaby naprawdę groteskowa, gdyby nie miała piętna straszliwej tragedii. Znękana kobieta, złamana i na pół oszalała z rozpaczy, przyjmująca banalne galanterie swego najzaciętszego wroga!

Opuszczała ją przytomność, dusił knebel w ustach i nie miała już sił na najmniejszy ruch lub krzyk o pomoc. Sztuczna, nadludzka energia, która dotąd podtrzymywała jej wątłe ciało, załamała się nagle i lady Blakeney zapadła w odrętwienie.

Chauvelin musiał wydać pewne rozkazy, których w omdleniu nie dosłyszała, gdyż podniesiono ją z ziemi, mocniej wtłoczono w usta chustkę i czyjeś silne ramiona zaniosły ją ku temu czerwonemu światłu, które spostrzegła, podobnemu do dalekiej latarni morskiej, a zarazem do ostatniego płomyka nadziei.

XXIX. Schwytani

XXIX. Schwytani

Małgorzata nie zdawała sobie sprawy, jak długo ją niesiono. Zatraciła wszelką świadomość czasu i miejsca, była zupełnie nieprzytomna. Gdy odzyskała zmysły, leżała wygodnie na męskim płaszczu, oparta o skałę. Księżyc ukrył się w chmurach i dokoła znów zapanowały ciemności. O 200 stóp poniżej szumiało morze. Rozglądając się uważnie, nie mogła już dostrzec czerwonego światełka chaty, słyszała wyraźnie szept w pobliżu.

– W chacie zobaczyłem czterech ludzi, obywatelu. Siedzą koło ogniska i czekają spokojnie.

– Która godzina?

– Koło drugiej po północy.

– W jakim stanie jest przypływ?

– Wznosi się szybko.

– Co to za jacht?

– Jest to statek angielski. Stoi o 3 kilometry od wybrzeża, ale nie widzimy łodzi.

– Czy żołnierze są dobrze ukryci?

– Tak, obywatelu.

– Czy nie popełnią jakiej niezręczności?

– Nie ruszą z miejsca, póki nie przyjdzie wysoki Anglik. Gdy nadejdzie, otoczą go i pochwycą wszystkich razem.

– Dobrze. A dama?

– Zdaje mi się, że nie odzyskała jeszcze przytomności. Jest tuż przy tobie, obywatelu.

– A Żyd?

– Obezwładniony i nogi ma związane. Nie może się ani ruszyć, ani krzyknąć.

– Znakomicie. A teraz miejcie w pogotowiu strzelby, w razie gdyby były potrzebne. Idźcie pod samą chatę, a ja zajmę się damą.

Desgas poszedł wypełnić rozkaz, gdyż Małgorzata usłyszała jego przyciszone kroki wzdłuż ściany skalnej. I znów uczuła, jak ciepłe, chude ręce, podobne do ptasich szponów, obejmowały jej dłonie żelaznym uściskiem.

– Nim wyjmę chustkę z twych pięknych ust, urocza pani – szepnął jej do ucha Chauvelin – uważam za stosowne udzielić ci paru słów przestrogi. Czemu przypisać mam ten zaszczyt, iż przebyłem kanał z tak miłą towarzyszką podróży, tego zgadnąć na razie nie mogę, ale jeżeli się nie mylę, nie ja byłem powodem tych łaskawych względów. Sądzę także, że pierwszy okrzyk, który wydałyby twoje koralowe usta po usunięciu przykrego knebla, miałby na celu ostrzeżenie chytrego lisa, ściganego z takim trudem.

Umilkł, ale żelazne jego szpony zaciskały się coraz silniej dokoła rąk nieszczęsnej kobiety. Po chwili ciągnął dalej, szepcząc śpiesznie:

– W tej chacie twój brat Armand czeka ze zdrajcą de Tournay i dwoma towarzyszami na przybycie "Szkarłatnego Kwiatu", którego identyczność tak długo była nieznana komitetowi bezpieczeństwa publicznego. Nie ma wątpliwości, że gdy tylko krzykniesz, lub gdy tam zawrze walka i padną strzały, te same długie nogi, które tu przyniosą to tajemnicze indywiduum, dopomogą mu do ucieczki w jakieś bezpieczne miejsce, a wtedy cel mojej uciążliwej eskapady będzie chybiony. Z drugiej strony od ciebie tylko zależy, aby twój brat Armand był wolny i powrócił z tobą do Anglii jeszcze dziś, jeżeli zechcesz.

Małgorzata nie mogła wymówić słowa, gdyż knebel tamował jej głos, ale Chauvelin mimo ciemności patrzył na nią badawczo i dojrzał, jak ręka młodej kobiety uczyniła na tę ostatnią wzmiankę jakby ruch błagalny, gdyż ciągnął dalej:

– Jeżeli chcesz zapewnić bezpieczeństwo Armandowi, musisz uczynić rzecz bardzo prostą, droga lady.

W oczach Małgorzaty widać było pytanie: "Co mam uczynić?"

– Abyś została tu na miejscu, nie odważyła się na najmniejszy okrzyk ani słowo, zanim dam ci na to pozwolenie. Ale myślę, że usłuchasz mnie – dodał z tym dziwnym chichotem, który wzbudzał w Małgorzacie tak okropne obrzydzenie – gdyż inaczej, jeżeli będziesz usiłowała uciec lub krzyczeć, moi ludzie, a jest ich trzydziestu – schwycą St. Justa, de Tournay'a oraz ich przyjaciół i rozstrzelają tu na mój rozkaz w twoich oczach.

Małgorzata, choć zdrętwiała ze znużenia, miała jednak dosyć przytomności umysłu, aby uświadomić sobie całą potworną grozę położenia. I oto musiała milczeć i pozwolić, aby ubóstwiany Percy nieświadomie poszedł na śmierć, albo ostrzec go krzykiem i skazać na zgubę własnego brata i trzech innych bezbronnych ludzi…

Nie mogła rozpoznać rysów Chauvelina, ale czuła na sobie jego blade, przebiegłe oczy z wyrazem szyderstwa i ironii, słyszała tuż nad uchem jego szept, i zgasł ostatni błysk nadziei w jej sercu.

– Nie myśl, piękna pani -dodał z udaną galanterią – o nikim innym tylko o bracie. Jedyna rzecz, którą możesz dla niego uczynić, to pozostać tu gdzie jesteś i milczeć. Żołnierze mają bardzo dokładne rozkazy, aby go oszczędzać; w każdym wypadku co ci zależeć może na sławnym "Szkarłatnym Kwiecie"? Czymże on jest dla ciebie? Wierz mi, że żadne ostrzeżenie z twojej strony nie może go już wyratować. A teraz pozwól, piękna pani, abym cię uwolnił od niewygodnego knebla, który rani twoje czarowne usta. Widzisz, że pragnę, abyś była wolną i sama rozstrzygnęła, co ci należy uczynić.

Z myślami w błędnej rozterce, z krwią pulsującą w skroniach, z nerwami sparaliżowanymi trwogą i sercem ściśniętym bólem i rozpaczą lady Blakeney siedziała bezradnie w ciemnościach otaczających ją nieprzeniknioną zasłoną.

Nie widziała morza, ale nieustanny szum przypływu dochodził do jej uszu, szepcząc o zmarłych nadziejach, utraconej miłości, o mężu, którego zdradziła i wydała katom własnymi rękoma…

Chauvelin wyjął jej z ust knebel, ale nie miała nawet siły krzyknąć. Była tak słaba, tak śmiertelnie znużona, że nie mogła ustać na nogach, ani zebrać myśli.

Ach, gdyby mogła zastanowić się nad tym, co należało czynić! Nie czuła słodkiego zapachu jesiennego powietrza, połączonego z orzeźwiającą wonią morza, nie słyszała łagodnego szumu fal, miała wrażenie, że oszalała. Wydawało jej się niemożliwością, by ona, lady Małgorzata Blakeney, królowa londyńskiego towarzystwa, siedziała tutaj na brzegu urwiska wśród nocnych ciemności obok zaciętego wroga, wiedząc, że ten, którego lekceważyła i nie doceniała, a który był jej teraz droższy ponad wszystko w świecie, idzie prosto ku pewnej zgubie, a ona nie może uczynić nic, aby go uratować…

Czemu nie pośle ostrzeżenia przeraźliwym krzykiem, który by tysiącznym echem odbił się na tym opustoszałym wybrzeżu? Chciała krzyknąć, a czuła już ten krzyk wznoszący się w jej piersi, ale paraliżowała ją myśl o okropnych skutkach… brat i jej towarzysze rozstrzelani w jej oczach jakby z jej rozkazu… ona w roli ich zabójczyni…

Jakże dobrze znał kobiecą duszę ten szatan wcielony w Chauvelina! Zagrał na strunach niewieściej duszy, jak znakomity wirtuoz gra na instrumencie muzycznym. Przeniknął do głębi jej myśli i uczynił ją niewolnicą swej woli. Była zbyt słabą kobietą, aby krzykiem ostrzec męża i z całą świadomością skazać jednocześnie na rozstrzelanie Armanda i splamić dłonie ukochaną krwią… widzieć może jak umiera z przekleństwem na ustach! Byłaby także świadkiem konania starego ojca Zuzanny i tylu innych, którzy uciekli z Francji przed gilotyną… a więc musiała czekać, wciąż czekać, a noc już bladła, szarzał wczesny świt, choć jutrzenka nie zabłysła jeszcze. Może szumiało cicho, jesienny powiew łagodnie muskał twarz, a puste wybrzeże milczało wciąż jak grób.

Nagle nie wiadomo skąd, lecz blisko, wesoły i silny głos zaśpiewał: "Boże, ochraniaj króla".

XXX. Jacht

47
{"b":"108657","o":1}