Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Odpowiedź jego streszczała się w jednym tylko wyrazie, gdyż wszystkie inne uwięzły mu w gardle, pod wpływem duszącej go wściekłości.

– Pojedynek, panie… – syknął przez zęby.

Blakeney obrócił się jeszcze raz ku niemu i ze swej wysokości spojrzał na rozjuszonego małego człowieczka, ale ani przez jedno mgnienie oka nie stracił dobrego humoru. Zaśmiał się dźwięcznym śmiechem i wsadziwszy piękne, długie ręce w przepastne kieszenie kamizelki, rzekł powoli:

– Pojedynek? Ach teraz rozumiem. Jak mi Bóg miły, jesteś krwiożerczym człowiekiem! Chcesz przedziurawić spokojnego człowieka? Bo ja to się nie bawię w pojedynki – dodał siadając spokojnie i wyciągając przed siebie długie nogi. – Diabelnie niewygodnym zajęciem są te pojedynki, czyż nie tak, Tony?

Wicehrabiemu wiadomo było niezawodnie, że w Anglii pojedynki między gentlemanami były surowo zabronione. Mimo to dla tego młodego Francuza, którego pojęcia o honorze wyrosły z wiekowych tradycji, widok gentlemana, nie przyjmującego pojedynku, był wprost potworny.

Zawahał się, co mu wypadało uczynić; czy spoliczkować tego długiego Anglika i nazwać go tchórzem, czy też wstrzymać się ze względu na obecność kobiety.

Na szczęście odezwała się Małgorzata.

– Proszę cię, lordzie Tony -rzekła miłym, melodyjnym głosem

– spróbuj pogodzić tych panów. Chłopca ponosi złość i jeszcze gotów skaleczyć sir Percy'ego -dodała z cieniem ironii w głosie. – Indyk angielski wyszedł cało, gdyż wszyscy święci z kalendarza mogliby go wyzwać, a on nie straciłby zimnej krwi.

Zaśmiała się filuternie, ale nie wyprowadziła męża ze zwykłej równowagi. Przeciwnie, wydawało się, że Blakeney był w najlepszym humorze w świecie, gdyż zwracając się do wicehrabiego, odparł wesoło:

– Czy żona moja nie jest dowcipna? Będziesz miał możność nieraz się o tym przekonać, jeżeli zostaniesz dłuższy czas w Anglii.

– Sir Percy ma rację, wicehrabio – przerwał lord Antony, kładąc rękę na ramieniu młodego Francuza. – Nie wypadałoby rozpoczynać pobytu w Anglii od pojedynku.

Przez chwilę młodzieniec wahał się jeszcze, potem wzruszywszy z lekka ramionami na myśl o dziwnych zapatrywaniach na sprawy honorowe na tej zamglonej wyspie, rzekł z godnością, pełną wdzięku:

– Jeżeli pan jest zadowolony, nie mam do niego dalszej urazy. Ty, lordzie, jako nasz opiekun, powiedz, czy zawiniłem, a oddalę się.

– Z całą przyjemnością -odparł Blakeney z westchnieniem ulgi. – A to dopiero czupurna sztuka! Jak mi Bóg miły, Ffoulkes, jeżeli ty i twoi przyjaciele sprowadzacie podobne okazy z Francji, to radzę ci zatop je po drodze w kanale, inaczej mój drogi, będę zmuszony udać się do Pitta, aby zakazał wam tego rodzaju przemytu, a ciebie zamknął wraz z twoim towarem.

– Ostrożnie, sir Percy! Porywa cię odwaga! – rzekła z przymileniem Małgorzata. – Zapominasz, że i ty przemyciłeś sobie coś z Francji!

Blakeney z wolna powstał.

– Mogłem wybierać na rozmaitych rynkach, ale mój gust nie zawiódł mnie – odparł z wyszukaną galanterią, składając przed żoną głęboki i uroczysty ukłon.

– Ale za to rycerskość cię zawiodła – odrzekła ironicznie.

– Bądźże rozsądna, moja droga! Czy myślisz, że pozwolę zrobić ze swojego ciała poduszkę na szpilki, ile razy jakiemuś amatorowi żabich nóżek nie spodoba się kształt twego nosa?

– Nie masz się czego obawiać, sir Percy! Nigdy się to nie stanie, żeby mężczyźnie mój nos się nie podobał.

To rzekłszy, ukłoniła mu się z wdziękiem.

– Hańba temu, kto się boi! Czy wątpisz o mojej odwadze, pani? Kto, jeżeli nie ja, popiera boksowanie? Czyż nie tak, Tony? Niedawno sam zmierzyłem się z Red Sam'em i miał się z pyszna!

– Szkoda, że tego nie widziałam! Ha, ha, ha! Musiałeś ślicznie wyglądać! Ha, ha, ha! A teraz boisz się Francuzika!

Śmiech jej rozlegał się wesoło po starej dębowej sali.

– Ha, ha, ha! – zawtórował jej sir Percy – zaszczycasz mnie, pani! Do licha, Ffoulkes, spójrz tylko! potrafiłem zabawić moją żonę, kobietę najinteligentniejszą w Europie! Napijmy się na jej zdrowie!

Uderzył potężnie w stół.

– Hej, Jelly! Prędko, przyjacielu, bywaj!

I znów zapanowała zgoda, a Jellyband przychodził z wolna do siebie po przebytych wzruszeniach.

– Czarę gorącego i mocnego ponczu, rozumiesz? – rzekł sir Percy. – Dowcip, który potrafił rozbawić inteligentną kobietę, musi być podtrzymywany! Ha, ha, ha! śpiesz się, poczciwcze!

– Nie ma na to czasu -zaprotestowała Małgorzata. -Kapitan okrętu zjawi się lada chwila i mój brat musi siadać na jacht, inaczej "Day Dream" nie zdąży skorzystać z przypływu.

– Nie zdąży, kochanie? Jest więcej czasu niż potrzeba dla każdego gentlemana, aby się upić i siąść na okręt, nim nastąpi odpływ.

– Zdaje mi się, pani -zauważył z uszanowaniem Jelllyband – że młody pan nadchodzi wraz z kapitanem okrętu.

– Doskonale! – zawołał Blakeney – Armand St. Just wypije z nami czarę ponczu. Czy myślisz, Tony – dodał, zwracając się w stronę wicehrabiego – że ten młody zapaleniec będzie chciał z nami wychylić szklankę? Powiedz mu, że pijemy na zgodę.

– Bawicie się tak dobrze w wesołym towarzystwie, że nie weźmiecie mi za złe, że pożegnam się z moim bratem w sąsiednim pokoju – rzekła Małgorzata.

Protesty nie były na miejscu. Lord Antony i sir Andrew zrozumieli doskonale, że lady Blakeney nie mogła dzielić ich wesołości. Jej przywiązanie do brata Armanda było rozczulające i głębokie. Spędził właśnie parę tygodni u niej w Anglii, a teraz powracał, aby służyć ojczyźnie tam, gdzie śmierć była jedynie nagrodą za trudy i poświęcenia dla niej poniesione.

Sir Percy również nie próbował zatrzymywać żony. Z tą wytworną galanterią, która cechowała każdy jego ruch, otworzył przed nią drzwi kawiarni, złożywszy jej wpierw głęboki ukłon, ona zaś opuściła salę, rzuciwszy na niego jedynie przelotne, pogardliwe spojrzenie.

Tylko sir Andrew, którego myśl z chwilą poznania Zuzanny stała się przenikliwsza, czulsza i zgadująca, zauważył dziwne wejrzenie, pełne głębokiego i beznadziejnego smutku, którym sir Percy żegnał znikającą postać uroczej kobiety.

Rozdział VII. Tajemniczy ogród

Wyszedłszy z hałaśliwej kawiarni na źle oświetlony korytarz, Małgorzata Blakeney miała wrażenie, że oddycha swobodniej. Westchnęła głęboko z ulgą, jak gdyby zostawiła na progu gniotące ją brzemię i kilka łez spłynęło jej po twarzy.

Deszcz przestał padać. Spośród szybko przesuwających się chmur blade promienie słońca ozłacały piękne białe wybrzeże Kentu i domy otaczające admiralską przystań.

Małgorzata stanęła na progu i spojrzała na morze. Tu, na tle mieniącego się wciąż nieba, stał wspaniały okręt o białych rozpiętych żaglach, łagodnie kołysany wiatrem. Był to "Day Dream". Prywatny jacht sir Percy'ego, gotowy do drogi, aby odwieźć do Francji Armanda. Wracał do kraju, gdzie kipiała krwawa rewolucja, która zrzuciła monarchię, zdeptała religię i zniszczyła całą warstwę społeczeństwa, aby odbudować na popiołach starej kultury nową utopię, której nikt nie był w stanie powołać do życia.

Z oddali dwóch ludzi zbliżało się do "Odpoczynku Rybaka". Jeden z nich, starszy mężczyzna, z wieńcem siwych włosów, otaczających krągłe policzki, szedł owym chwiejnym krokiem, znamionującym marynarzy; drugi młody, wysmukły, bardzo starannie ubrany w płaszcz z kapturem, był gładko ogolony, a ciemne jego włosy zaczesane w tył głowy, odsłaniały szlachetne czoło.

– Armandzie! – zawołała Małgorzata i radosny uśmiech rozjaśnił przez łzy jej piękną twarz.

W kilka minut potem brat i siostra witali się czułym uściskiem, a stary kapitan przystanął z uszanowaniem na uboczu.

– Ile pan St. Just ma jeszcze czasu do odjazdu? – zapytała lady Blakeney.

– Musimy podnieść kotwicę przed upływem godziny – odrzekł stary kapitan, podnosząc rękę do czoła.

Wsunąwszy rękę pod ramię brata, Małgorzata podeszła ku nadbrzeżnym skałom.

10
{"b":"108657","o":1}