Zapadło przykre milczenie. Dyplomata patrzył groźnie na zgiętą postać stojącą przed nim i wreszcie Żyd położył rękę na piersi i z wolna wyciągnął z przepastnej kieszeni całą garść srebrnych monet. Popatrzył wahająco na pieniądze, a potem rzekł spokojnie:
– Oto, co mi dał wysoki Anglik, gdy wyjeżdżał z Rubenem, abym trzymał język za zębami.
Chauvelin wzruszył niecierpliwie ramionami.
– Ile masz tych pieniędzy?
– Dwadzieścia franków, wasza ekscelencjo. Byłem całe życie uczciwym człowiekiem.
Chauvelin bez dalszych komentarzy wyjął z sakiewki parę sztuk złota i położywszy je na dłoni, zadzwonił nimi znacząco w stronę Żyda.
– Ile tu jest sztuk złota? – zapytał.
Widocznie nie miał zamiaru terroryzować Żyda, lecz przekupić go dla swych własnych planów, gdyż głos jego był spokojny i łagodny. Grożąc gilotyną lub posługując się innymi sposobami tego rodzaju, byłby może zbyt przeraził tego starca i sądził, że korzystniej będzie pozyskać go pieniędzmi, niż straszyć karami.
Oczy Żyda rzuciły krótkie, chciwe wejrzenie na złoto, spoczywające w ręce dyplomaty.
– Przynajmniej pięć sztuk złota, jeżeli się nie mylę, wasza ekscelencjo – odrzekł cicho.
– Czy to wystarczy, aby rozwiązać twój uczciwy język?
– A co wasza ekscelencja pragnie wiedzieć?
– Czy koń twój i wózek mogą zawieźć mnie tam, gdzie pojechał mój przyjaciel wysoki cudzoziemiec.
– Mój koń i wózek zabrać cię mogą, gdzie chcesz wasza wysokość.
– Do miejscowości zwanej "Chata Blancharda".
– Zgadła wasza wysokość! -zawołał zdumiony Żyd.
– Czy znasz to miejsce?
– Znam wasza wysokość.
– Którędy się tam jedzie?
– Szosą Saint Martin, wasza wysokość, a potem ścieżką ku nadbrzeżnym skałom.
– Czy znasz dobrze drogę?
– Każdy kamień, każdą trawkę wasza wysokość – odparł spokojnie Żyd.
Chauvelin umilkł i rzucił Żydowi 5 sztuk złota. Ten ukląkł i zaczął je zbierać na czworakach. Jedna moneta potoczyła się daleko i z trudnością ją odnalazł, gdyż zatrzymała się dopiero pod kredensem. Dyplomata czekał spokojnie, aż stary Żyd odnajdzie wszystkie pieniądze.
Gdy starzec skończył poszukiwania, Chauvelin zapytał:
– Kiedy koń i bryczka mogą wyć gotowe do drogi?
– Już są gotowe.
– Gdzie?
– Stąd o par kroków. Czy wasza ekscelencja raczy spojrzeć?
– To zbyteczne. Jak daleko możesz mnie zawieźć?
– Aż do chaty Blancharda, wasza wysokość, i dalej niż szkapa Rubena dowlokła twego przyjaciela. Jestem pewien, że po niespełna dwóch milach spotkamy tego przeklętego Rubena, jego szkapę, wózek i wysokiego cudzoziemca.
– W jakiej odległości znajduje się pierwsza wieś, przez którą przejedziemy?
– Miquelon jest najbliższą wsią położoną stąd o dwie mile.
– Mógł przecież znaleźć tam przeprząg, jeżeli chciał dalej jechać?
– Oczywiście że mógł, jeżeli w ogóle dojechał tak daleko.
– A więc?
– Czy raczy wasza ekscelencja pojechać? – zapytał Żyd.
– Tak. Mam zamiar pojechać -odparł spokojnie Chauvelin. -Ale pamiętaj, że jeżeli mnie oszukujesz, każę dwóm żołnierzom sprawić ci takie lanie, że aż dusza wyjdzie z twego wstrętnego cielska na zawsze. Jeżeli jednak odnajdę swego przyjaciela, tego wysokiego Anglika albo na drodze, albo w chacie Blancharda, to dostaniesz jeszcze dziesięć sztuk złota. Czy przyjmujesz te warunki?
Żyd zastanowił się chwilkę i podrapał się znów w podbródek. Spojrzał na pieniądze, na surowego dyplomatę i Desgasa stojącego w milczeniu za nim, a wreszcie rzekł swobodnie:
– Hm, przyjmuję.
– W takim razie idź sobie i czekaj przed domem – rzekł Chauvelin. – Pamiętaj, abyś dotrzymał słowa, bo ręczę ci, że rzetelnie spełnię obietnicę.
Żyd skłonił się nisko, pokornie i skulony wyszedł z pokoju.
Chauvelin wydawał się bardzo zadowolony z tej rozmowy, gdyż zacierał ręce, jak to zwykle czynił w chwilach szczególnie radosnych.
– Podać mi płaszcz i buty! – rzekł w końcu do Desgasa.
Desgas zwrócił się do drzwi i wydał potrzebne rozkazy. Prawie równocześnie wszedł żołnierz, niosąc płaszcz, buty i kapelusz.
Chauvelin zdjął sutannę, pod którą miał obcisłe spodnie i kamizelkę, i zaczął się przebierać.
– A ty obywatelu – zwrócił się do Desgasa – idź natychmiast do kapitana Jutley'a i powiedz mu, aby ci dodał dwunastu nowych żołnierzy. Udaj się na szosę Saint Martin, na której mnie wkrótce dopędzisz. Będziecie mieli niemałą robotę w chacie Blancharda. Rozegra się tam cała walka, gdyż ów zapalwniec, zwany "Szkarłatnym Kwiatem" w swej głupocie czy też zuchwalstwie, nie wiem jak to nazwać, pozostał przy dawnym planie. Poszedł połączyć się z Tournay'em, St. Justem i innymi zdrajcami, o czym przez chwilę zwątpiłem. Gdy dojdziemy na miejsce, spotkamy się z garstką ludzi, gotowych na wszystko. Będą się bronili do upadłego i sądzę, że padnie kilku naszych. Ci monarchiści dobrze władają szablą, a Anglik jest mocny, zwinny i przy tym chytry jak szatan, ale mimo wszystko będziemy mieli przynajmniej pięciu żołnierzy na jednego zdrajcę. Idź z żołnierzami za moim wózkiem i kieruj się szosą Saint Martin przez Miquelon. Anglik wyprzedził nas i nie sądzę, aby zawrócił z drogi.
Wydając powyższe jasne i zwięzłe rozkazy, zmieniał ubranie; zrzucił sutannę i przyoblekł się w zwykłe czarne odzienie.
– Wydam w twoje ręce niezwykłego jeńca – ciągnął dalej Chauvelin śmiejąc się złośliwie i wziąwszy Desgasa pod ramię, podszedł z nim ku drzwiom. – Nie zamordujemy go zaraz, nieprawdaż mój stary Desgasie? Chata Blancharda znajduje się w odległym miejscu wybrzeża i nasi ludzie będą mogli użyć nieco zabawy z rannym lisem. Wybierz między nami przyjacielu Desgasie takich, którzy lubują się w tego rodzaju sportach… Musimy nacieszyć się widokiem zwyciężonego "Szkarłatnego Kwiatu". Niech skomli trochę, niech drży… zanim w końcu… – tu uczynił ruch bardzo wymowny i zaśmiał się dziko, a echo tego śmiechu napełniło duszę Małgorzaty niewypowiedzianą zgrozą.
– Wybierz dobrze ludzi, obywatelu Desgas – powtórzył raz jeszcze, wychodząc z gospody z sekretarzem.
Rozdział XXVII. Na tropie
Lady Blakeney nie namyślała się długo. Usłyszała Desgasa wydającego rozkazy swym ludziom i kierującego się ku portowi, celem otrzymania posiłków, gdyż sześciu ludzi nie wystarczało na schwytanie pomysłowego Anglika, którego geniusz był jeszcze niebezpieczniejszy od jego odwagi i siły. Kroki oddaliły się i ucichły. W kilka minut potem doszedł do niej ochrypły głos Żyda, klnącego na swą szkapę, potem turkot kół podskakujących na nierównym bruku.
W zajeździe wszystko pogrążyło się w głębokiej ciszy. Brogard i jego żona, przerażeni widokiem Chauvelina, nie dawali znaku życia w nadziei, że nie narażą się nikomu.
Małgorzata poczekała jeszcze chwilę, a potem śpiesznie zbiegła z chwiejących się schodów, otuliła się ciemnym płaszczem i opuściła gospodę.
Noc była bezgwiezdna, dzięki czemu młoda kobieta mogła niespostrzeżenie podążyć za turkotem oddalającej się bryczki. Miała nadzieję, że jeżeli będzie szła wzdłuż przydrożnych rowów, nie zwróci uwagi żołnierzy Desgasa i patroli czatujących we wszystkich kierunkach. Puściła się zatem w drogę, samotna, zgubiona, w ciemnościach nocy. Miała przed sobą do przebycia pieszo 2 mile do Miquelon, a potem jeszcze drogę, wiodącą wśród kamieni i wybojów aż do chaty ojca Blancharda.
Żydowska szkapa nie mogła iść szybko i choć Małgorzata czuła się wycieńczona wskutek przebytych wstrząśnień, miała jednak nadzieję, że nie pozostanie w tyle. Droga była górzysta, a że biedne konisko ledwie żyło, wózek będzie z pewnością często zatrzymywać się w drodze, co ułatwi Małgorzacie podążanie za nim.
Szosa, ciągnąca się w pewnym oddaleniu od morza, obsadzona była krzakami i wątłymi drzewami, okrytymi nędzną zielenią. Drzewa szarpane wiecznie północnymi wichrami, stały nachylone w ciemności, jak zastygłe upiory.