Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jestem tylko bardzo zmęczona – powtórzyła smutno, idąc do oranżerii, gdzie płonęły przyćmione światła i zielona roślinność nasycała powietrze chłodną świeżością. Lord Fancourt przysunął jej krzesło. Była tak śmiertelnie znużona długim oczekiwaniem… czemu Chauvelin nie przychodzi, by opowiedzieć o wyniku szpiegostwa? – pomyślała z udręczeniem.

Lord Fancourt starał się ją rozbawić rozmową, ale nie słuchała nawet jego słów. Nagle zwróciła się żywo w jego stronę.

– Lordzie Fancourt – czy zauważyłeś, kto był w sali jadalnej prócz sir Percy'ego Blakeney'a?

– Tylko agent rządu francuskiego Chauvelin, który także spał w drugim kącie pokoju. A czemu o to pytasz, pani?

– Doprawdy nie wiem… czy pamiętasz, która była godzina?

– Musiało być 5 lub 10 minut po pierwszej. Zastanawiam się, o czym myślisz lady? – dodał, widząc wyraźne roztargnienie pięknej towarzyszki.

Ale myśli jej nie były daleko: o jedno piętro niżej, w tym samym domu, w sali jadalnej, gdzie Chauvelin siedział cicho na czatach. Czy mu się nie powiodło? Przez chwilę serce Małgorzaty napełniło się nadzieją. Nadzieją, że "Szkarłatny Kwiat" został ostrzeżony przez sir Andrewa i że rajski ptak nie dał się schwytać w sidła; ale błyskawicznie nadzieja ta zamieniła się w śmiertelną trwogę. Jeżeli Chauvelinowi nie powiodło się, co stanie się z Armandem?

Lord Fancourt przestał rozmawiać od chwili, gdy spostrzegł, że Małgorzata go nie słucha. Czekał tylko na sposobność, aby się wymknąć, gdyż towarzystwo damy, choćby najpiękniejszej, która nie zwraca najmniejszej uwagi na to, co się do niej mówi, nie należy do przyjemności, nawet dla ministra gabinetu.

– Pójdę zobaczyć, czy twój powóz stoi – rzekł po chwili.

– Ach! Jeżeli jesteś tak uprzejmy panie – nie czuję się dziś w nastroju do rozmowy i może lepiej będzie, jeżeli zostanę sama.

Istotnie, pragnęła pozbyć się lorda Fancourta w nadziei, że Chauvelin czyha w pobliżu jak lis, aby rozmówić się z nią w cztery oczy.

Jednakże gdy lord Fancourt odszedł, Chauvelin nie nadchodził. Co się mogło stać? Czuła, że los Armanda jest zagrożony, ogarnęła ją śmiertelna trwoga na myśl, że Chauvelin nie dopiął swego celu, a "Szkarłatny Kwiat" jeszcze raz zwyciężył. Jeżeli tak się stało, wiedziała, że nie było dla niej ani litości, ani ratunku. Chauvelin postawił nieubłagany warunek "ten, albo tamten" i nic nie mogło zachwiać jego postanowienia. Był bardzo zawzięty, gdyby zaś nie pojmał orła, mściwe jego serce zadowoliłoby się mniej cenną zdobyczą, czyli Armandem. Odegra nikczemną komedię, iż Małgorzata umyślnie go wprowadziła w błąd, mimo że uczyniła wszystko, co mogła. Nie była w stanie czekać spokojnie, pragnąc usłyszeć wyrok, lecz Chauvelin nie nadchodził, choćby po to tylko, by wylać złość i pastwić się nad nią…

Nagle lord Grenville oznajmił jej, że powóz zajechał, a sir Percy czeka z lejcami w ręku. Małgorzata chciała pożegnać ministra, ale uprzejmy gospodarz odprowadził ją aż na schody. Mijając salony, zamieniała z tłumem znajomych ostatnie uśmiechy i uprzejme słówka. Czekał na nią cały zastęp eleganckich dżentelmenów, pragnących pożegnać królową piękności i mody.

Pod masywnym portykiem wspaniałe kasztany sir Percy'ego niecierpliwie parskały i biły kopytami. W chwili gdy Małgorzata żegnała lorda Grenville'a, zobaczyła nagle na schodach Chauvelina. Szedł na górę wolno, lekko, zacierając ręce, a wyrazista jego twarz miała wyraz szczególny, nieco rozbawiony i trochę zdziwiony. Gdy przenikliwe jego oczy spostrzegły Małgorzatę, uśmiechnął się ironicznie.

– Monsieur Chauvelin – odrzekła, gdy stanął przed nią kłaniając się głęboko. – Mój powóz czeka na mnie. Czy mogę prosić o twoje ramię?

Uprzejmy jak zawsze sprowadził ją ze schodów.

– Chauvelin – rzekła z rozpaczą – muszę wiedzieć, co się stało.

– Co się stało – kochana lady?

– spytał z udanym zdziwieniem. -Gdzie, kiedy?

– Dręczysz mnie, panie. Pomogłam ci dzisiejszej nocy i mam prawo wiedzieć. Co się stało w sali jadalnej o pierwszej? -Mówiła zupełnie cicho, aby w ogólnym zgiełku tylko dyplomata mógł usłyszeć jej słowa.

– Spokój i cisza panowały w sali, piękna pani. O pierwszej godzinie spałem głęboko w jednym rogu sofy, a sir Percy w drugim.

– Czy nikt nie wszedł do sali?

– Nikt.

– W takim razie nie udało się nam – nieprawdaż?

– Tak, nie udało się… może.

– Ale… Armand…?

– Losy Armanda zawisły na włosku. Proś Boga, by ten włos nie zerwał się.

– Chauvelin, pamiętaj, że pracowałam dla ciebie szczerze i życzliwie…

– Pamiętam o swojej obietnicy

– odrzekł – w dniu, w którym "Szkarłatny Kwiat" i ja spotkamy się na ziemi francuskiej, St. Just będzie w objęciach uroczej siostry.

– To znaczy, że krew szlachetnego człowieka musi splamić moje ręce – odparła ze wstrętem.

– Krew jego albo krew twego brata. Na pewno pragniesz razem ze mną, aby "Szkarłatny Kwiat" wyjechał dzisiaj do Calais.

– Pragnę tylko jednej rzeczy, obywatelu.

– A tą rzeczą jest?

– Żeby twój mistrz szatan zawezwał ciebie gdzie indziej, nim słońce wzejdzie.

– Pochlebiasz mi, obywatelko.

Zatrzymała go na stopniach, usiłując wyczytać uczucia, ukryte pod nieprzeniknioną lisią maską, ale twarz Chauvelina miała wciąż wyraz tajemniczy i ironiczny. Ani jeden muskuł nie zadrżał i nie zdradził nieszczęśliwej, przerażonej kobiecie, czy powinna tylko obawiać się, czy też może ośmielić się ufać.

Na dole otoczył ją gwarny tłum. Lady Blakeney opuszczała zawsze liczniejsze zebrania eskortowana chmarą ludzkich motyli, wirujących dookoła oślepiającego blasku jej piękności. Nim rozstała się z dyplomatą, wyciągnęła do niego drobną rączkę wdzięcznym ruchem dziecięcej prośby.

– Daj mi promyk nadziei, mój mały Chauvelin – prosiła.

Z wyszukaną galanterią pochylił się nad tą małą dłonią, która jaśniała białością w przezroczystej koronkowej rękawiczce i całując końce jej różowych palców, powtórzył z zagadkowym uśmiechem:

– Proś Boga, aby włos się nie zerwał.

Odszedł, ustępując miejsca wirującym motylom, aby mogły zbliżyć się do płomienia. Wytworny tłum złotej młodzieży zasłonił przed oczami lady Blakeney długą, lisią twarz Francuza.

Rozdział XVI. Richmond

W kilka minut później Małgorzata siedziała koło sir Percy'ego Blakeney'a na koźle pięknego powozu, otulona miękkim futrem, a cztery wspaniałe kasztany grzmiały kopytami po uśpionych ulicach Londynu.

Noc była ciepła, mimo lekkiego powiewu, który chłodził rozpalone policzki Małgorzaty. Wkrótce domy londyńskie pozostały w tyle, zadudnił stary most Hammersmith i sir Percy skierował rozpędzone rumaki w kierunku Richmond.

Rzeka wiła się w delikatnych skrętach, podobna do srebrnego węża w promieniach księżyca, a gałęzie starych drzew rzucały na drogę długie, smukłe cienie. Konie pędziły jak wiatr, kierowane silną i wprawną ręką.

Te nocne przejażdżki po balach i kolacjach były źródłem rozkoszy dla Małgorzaty; ceniła wysoko fantazję męża, który wolał co noc odwozić ją do wspaniałej rezydencji nad rzeką, niż mieszkać w dusznym pałacu londyńskim. Lubił powozić mądrymi końmi przy świetle księżyca po opustoszałych drogach, a te nocne romantyczne wycieczki były jego najmilszym sportem. Małgorzata zaś upajała się całą duszą szybką jazdą na łagodnym powietrzu późnego angielskiego lata i z rozkoszą poddawała się nocnemu powiewowi, który odświeżał płonącą twarz po dusznej atmosferze balu lub kolacji. Jazda nie trwała długo, najwyżej godzinę, a czasem i mniej, gdy kasztany były wypoczęte, a sir Percy puszczał im wodze.

Tej nocy powóz leciał jak na skrzydłach wzdłuż drogi nad rzeką. Blakeney nie odzywał się do żony jak zwykle, a wzrok miał utkwiony przed siebie, trzymając luźno cugle w mocnych i sprawnych rękach. Małgorzata spoglądała na niego kilkakrotnie. Mogła widzieć jego rasowy, klasyczny profil, na pół otwarte oko z prostym łukiem brwi i spuszczoną powieką.

24
{"b":"108657","o":1}