Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ależ, wasza wysokość… – zaprotestował Żyd z rozpaczą.

– Nie ma tu żadnego ale -przerwał Chauvelin tonem, który dreszczem przerażenia wstrząsnął bojaźliwym starcem – jeżeli po moim powrocie nie znajdę ciebie tutaj, to zapewniam cię uroczyście, że gdziekolwiek spróbujesz się skryć, wynajdę cię i spotka cię kara natychmiastowa i straszna. Czy słyszysz?

– Ależ, wasza ekscelencjo…

– Czy słyszałeś, co powiedziałem?

Żołnierze znikli już w ciemności; trzej mężczyźni stali na opustoszałej drodze, a Małgorzata za płotem słuchała rozkazów Chauvelina, jak gdyby to był jej własny dekret śmierci.

– Zrozumiałem, wasza wysokość

– zaprotestował znów Żyd, próbując zbliżyć się do dyplomaty – i przysięgam na Abrahama, Izaaka i Jakuba, że wypełnię co do joty rozkazy waszej wysokości i że nie ruszę z tego miejsca, póki wasza wysokość nie raczy rzucić na swego powolnego sługę jasności swego spojrzenia, ale pamiętaj, że jestem biednym, już bardzo starym człowiekiem. Moje nerwy nie są tak silne, jak nerwy młodego żołnierza i jeżeli nadejdą nocni zbóje, szukający zdobyczy na tej opustoszałej drodze, krzyknę może lub ucieknę ze strachu… czyż i wówczas zostanę pozbawiony życia lub okropna kara spadnie na moją biedną starą głowę za tak mimowolne przestępstwo?

Żyd istotnie zdradzał straszne przerażenie. Trząsł się od stóp do głów. Trudno było tego człowieka pozostawić samego na odludnym miejscu. Biedak miał rację. Nie panując nad przerażeniem, mógł krzyknąć, co byłoby dostateczną przestrogą dla chytrego "Szkarłatnego Kwiatu". Chauvelin zamyślił się.

– Czy sądzisz, że twój koń i wózek mogą tu pozostać bez ciebie? – zapytał twardo.

– Zdaje mi się, obywatelu -wtrącił Desgas – że byłoby to najrozsądniejsze i że lepiej pozostawić wózek bez tego brudnego, tchórzliwego starca. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że przy pierwszej sposobności ucieknie jak zając lub zacznie krzyczeć wniebogłosy.

– Dobrze, ale co zrobić z tą pokraką?

– Odesłać go na powrót do Calais.

– Nie możemy tego uczynić, gdyż potrzebny nam będzie za chwilę do przewożenia rannych -rzekł chmurnie Chauvelin.

Zapadło znów milczenie. Desgas czekał na postanowienie swego przełożonego, a stary Żyd wzdychał ciężko koło szkapy.

– A więc, leniwy, stary tchórzu – odezwał się wreszcie Chauvelin – nic nam nie pozostaje innego do uczynienia, jak zabrać cię z nami. Obywatelu Desgas, wpakuj tę oto chustkę do ust tego obywatela.

Chauvelin podał chustkę Desgasowi, który natychmiast wykonał rozkaz. Beniamin Rosenbaum dał sobie zakneblować usta bez oporu. Widocznie wolał oddać się tej przykrości, niż tkwić samotnie w ciemności na szosie Saint Martin. Następnie trzej mężczyźni ruszyli w drogę jeden za drugim po wąskiej ścieżce.

– Prędzej – rzekł niecierpliwie Chauvelin. – Straciliśmy już i tak za dużo drogiego czasu.

Po chwili sprężyste kroki Chauvelina i Desgasa i odgłos ciężkich butów starego Żyda umilkły w oddali.

Małgorzata nie straciła ani jednego słowa z rozkazów dyplomaty. Wytężyła wszystkie myśli, aby w całej pełni objąć położenie, które było istotnie rozpaczliwe. Garstka ludzi czekała na swego zbawcę, nieświadomego, jakie sidła zastawiono na niego w tę ciemną noc na opustoszałym wybrzeżu, by zgubić bezbronnych ludzi, nie przeczuwających zasadzki. Wśród tych skazańców jeden był jej mężem, którego ubóstwiała, a drugi bratem, którego kochała. Zapytywała w duchu, jaki będzie los tamtych, czekających również spokojnie na wyzwolenie, gdy śmierć czyhała na nich ze wszystkich rozpadlin skalnych, otaczających samotną chatę.

Na razie nie mogła uczynić nic innego, jak iść za żołnierzami i Chauvelinem. Gdyby nie lęk, że zgubi drogę, pobiegłaby naprzód, znalazła ten drewniany szałas, przestrzegła na czas zbiegów i walecznego bohatera.

Wahała się, czy nie należy przeraźliwie krzyknąć, by ostrzec męża oraz jego przyjaciół, którzy mogliby jeszcze uciec, zanim będzie za późno; lecz nie wiedziała, w jakiej odległości znajduje się od chaty i czy jej głos dojdzie do uszu skazańców. Zadrżała na myśl, czy żołnierze nie zakneblują jej ust jak Żydowi i czy nie stanie się bezbronnym jeńcem w rękach katów?

Bez szelestu przemykała wzdłuż płotu. Zrzuciła obuwie, a pończochy jej rozpadły się w strzępy. Nie odczuwała ani bólu, ani zmęczenia. Chciała za wszelką cenę połączyć się z mężem i ta żelazna wola zabijała w niej każde cierpienie fizyczne, zaostrzając jej postanowienie.

Słyszała tylko miarowe i ciche kroki wrogów i z przeraźliwą dokładnością widziała w myśli drewnianą, samotną chatę i Percy'ego, idącego prosto na śmierć.

Wtem przystanęła i przywarła do ziemi przy samym płocie. Księżyc, który dotąd był jej sprzymierzeńcem i ukrywał się wśród chmur, wypłynął nagle na niebo w całym blasku wczesnej, jesiennej nocy i w jednej chwili zalał światłem ciemny i opustoszały krajobraz.

W odległości 10 metrów znajdował się brzeg urwiska, a poniżej srebrząc się aż do wolnej i szczęśliwej Anglii, kołysały się spokojnie morskie fale. Oczy Małgorzaty spoczęły na lśniącej powierzchni. Serce jej rozdarte bólem wezbrało rozpaczą, a oczy napełniły się gorącymi łzami: o niespełna 3 mile morskie z białymi, rozpiętymi żaglami czekał piękny jacht, gotowy do drogi. Małgorzata raczej go odgadła, niż poznała. Był to "Day Dream", ulubiony statek męża, ze starym Briggesem, księciem pilotów, na czele całego zastępu angielskich marynarzy. Jego białe żagle błyszczały w świetle księżyca i zdawały się przysyłać obietnicę radosnej nadziei. Czekał tam na szerokim morzu, czekał na swego pana jak wspaniały biały ptak, gotowy do lotu, a ten pan nigdy nie zobaczy już jego pokładu ani białych skał Anglii, ojczyzny wolności i nadziei…

Widok jachtu napełnił biedną, znękaną kobietę nadludzką siłą rozpaczy. Już doszli do brzegu skały, za którą śmierć czyhała na najdroższego na świecie człowieka. Światło księżyca wskazywało jej drogę, więc mogła pobiec do szałasu, obudzić śpiących, aby mogli sprzedać drogo swe życie, jeżeli musieli zginąć.

Potknęła się w gęstej trawie rowu, lecz zerwała się śpiesznie i wyprzedziwszy Chauvelina i Desgasa, znalazła się na brzegu skały. Słyszała kroki żołnierzy poza sobą, ale księżyc oświetlił ją nagle tak jasno, że postać młodej kobiety zarysowała się wyraźnie na srebrzystym tle morza.

Na pół martwa ze zgrozy przywarła znów do ziemi, jak tropione zwierzę. Z góry spojrzała na ścieżkę. Zejście z niej nie przedstawiało zbyt wielkich trudności, gdyż skały, pełne rozpadlin, miały spadek dość łagodny. Małgorzata rozglądnęła się dokoła i nagle dojrzała w pewnej odległości prosty, drewniany szałas, przez którego ściany przeświecało czerwone światełko jak oddalona latarnia morska.

Nie była w stanie obliczyć, jak daleko znajdowała się ta chata, ale bez wahania zaczęła pełzać ku niej po kamienistej ścieżce, czołgając się z jednej skały na drugą i nie zważając już na żołnierzy, ukrytych w pobliżu.

I tak biegła naprzód, zapominając o śmiertelnym wrogu, potykając się i upadając, kalecząc sobie nogi, bez tchu, bez pamięci. Wtem potknęła się na kamieniu, czy też na śliskim odłamie skalnym i ciężko upadła. Podniosła się jednak i znów biegła naprzód, aby ostrzec nieszczęsne ofiary Chauvelina o śmiertelnej zasadzce. Ale dosłyszała ze zgrozą czyjeś przyśpieszone kroki, zbliżające się ku niej. Czyjaś ręka chwyciła ją za suknię i rzuciła o ziemię i w usta wtłoczono jej chustkę.

Przerażona i oszalała na myśl o swej porażce, rozejrzała się bezradnie dokoła. Jakaś postać pochyliła się nad nią i jak przez gęstą mgłę ujrzała parę chytrych oczu świecących dziwnym, zielonkawym blaskiem.

Leżała w cieniu wielkiego odłamu skalnego; Chauvelin, nie mogąc rozpoznać jej rysów, cienkimi, białymi palcami wodził po jej twarzy.

– Kobieta – szepnął przez zęby. – Do wszystkich diabłów! Nie możemy jej tu zostawić pod żadnym pozorem – mruknął groźnie. – Dziwię się tylko…

Zatrzymał się. Po kilku sekundach śmiertelnej ciszy Małgorzata poczuła znów na twarzy jego cienkie palce. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem, a Chauvelin zaśmiał się cichym, okropnym chichotem i szepnął:

46
{"b":"108657","o":1}