Литмир - Электронная Библиотека

Rozdział 4

Zbliżała się dwunasta, gdy Jessie dotarła wreszcie do ziemianki, z której zwykle korzystali mężczyźni pracujący na północy, O tej porze roku nikt tutaj nie sypiał, toteż miała pomieszczenie wyłącznie dla siebie. W niewielkiej izdebce znajdowało się nawet łóżko. Następnego ranka o świcie zabrała trochę zapasów i ruszyła w drogę. Utrzymując szybkie tempo, osiągnęła swój cel wieczorem trzeciego dnia.

Odkryła jednak, że całą tę podróż odbyła na darmo. Patrzyła smutno poprzez krętą dolinę na teren, gdzie w zimie tłoczyło się pod drzewami przynajmniej pięćdziesiąt wigwamów. Albo przyjechała za wcześnie, albo też Indianie później niż zwykle wracali z polowania na bawoły. Nieliczne plemię Białego Grzmota jeszcze się w tych stronach nie pokazało.

Patrzyła na wiewiórkę biegającą w wysokiej trawie, która przez wiosnę i lato tak bardzo się rozrosła, że mogła wykarmić indiańskie konie przez zimę, aż do czasu, gdy plemię ponownie wyruszy w drogę. Jessie stała nieruchomo, rozglądając się wokół tęsknym wzrokiem. Niecierpliwie oczekiwała rozmowy z Białym Grzmotem i teraz była bardzo zawiedziona. Ostatni raz spotkali się na wiosnę, toteż Indianin nie wiedział o śmierci jej ojca. A teraz się okazało, że zobaczy się z przyjacielem najwcześniej późną jesienią. Nie mogła odbyć ponownie tak długiej podróży przed zakończeniem spędu. Przecięła przełęcz, zdecydowana, że na noc rozbije obóz. Pojechała na miejsce, gdzie spędziła już tak wiele nocy, miejsce, gdzie matka Białego Grzmota, Szeroka Rzeka, rozbijała wigwamy. Ale bez przyjaciela i jego rodziny, bez radosnych śmiechów dzieci, bez kobiet opowiadających najrozmaitsze historie podczas pracy i nawoływań mężczyzn wracających z polowania czuła się tutaj obco i źle. W żadnym innym miejscu na szlaku samotność nie dawałaby się jej z pewnością tak bardzo we znaki.

Kiedy rozłożyła kapę i zebrała drewno na ognisko, przypomniała sobie, jak odwiedziła te strony po raz pierwszy, przed ośmiu laty. Śledziła wtedy Thomasa, gdyż zabrał on wówczas w drogę nowo narodzone niemowlę i Jessie bała się, że ojciec zostawi gdzieś maleństwo na pewną śmierć. Thomas szalał ze złości, ponieważ dziecko okazało się dziewczynką, a Jessie miała na tyle oleju w głowie, by się domyślić, że ma przybraną siostrzyczkę.

Ojciec przywiózł jednak małą tutaj i Jessie odczuła ulgę. Nie miała pojęcia, że dziewczynka zostaje pod opieką własnej babci. Indianka – starsza siostra przyrodnia Białego Grzmota, która mieszkała z Thomasem ponad rok – umarła podczas porodu. Tego wszystkiego Jessie dowiedziała się jednak o wiele później.

Pragnąc się upewnić, że dziecku nic nie grozi, odkryła swoją obecność przed Indianami, gdy ojciec opuścił obóz. Matka Białego Grzmota domyśliła się, kto ich odwiedził, gdyż dziewczyna odznaczała się niezwykłym podobieństwem do ojca i znała angielski. Jessie bardzo się z nią zaprzyjaźniła. Nawet surowy ojczym Białego Grzmota – Biegający z Wilkami – znosił jakoś obecność Jessie. Thomasa Blaira znał jeszcze z lat trzydziestych, ze starych traperskich czasów, i często z nim handlował.

Jessie przyjeżdżała odwiedzać małą co miesiąc, dopóki pogoda nie popsuła się całkowicie. Przez ten czas dziewczyna zbliżyła się bardzo do Białego Grzmota, a także jego młodszej siostry, Małej Sikorki, i czuła się szczęśliwa. Po raz pierwszy w życiu miała przyjaciół. Ojciec nie należał do ludzi wylewnych, toteż Indianie wypełnili sporą lukę w jej życiu.

Kiedy pogoda umożliwiła wreszcie Jessie podróż na północ, okazało się, że jej siostrzyczka umarła w czasie surowej zimy. Jessie mogła właściwie zaprzestać wizyt u Czejenów, lecz odkryła, że indiański obóz, to jedyne miejsce, w którym czuła się sobą. Tam ubierała się nawet jak dziewczyna, na co nigdy nie pozwalał jej ojciec. Tam czerpała radość z głębokich więzi międzyludzkich, szczególnie z przyjaźni z Białym Grzmotem.

Przebywając w towarzystwie Indian, korzystała z dobrodziejstw zarówno kobiecego, jak i męskiego świata. Mogła na przykład stać grzecznie koło wigwamu, nie wchodząc nawet do środka – tak jak tego oczekiwano od młodych dziewcząt – i poznawać stopniowo arkana szycia, nawlekania korali, gotowania, garbowania i farbowania bawolich skór. Ale nikt się też nie dziwił, jeśli chciała jechać na polowanie z Białym Grzmotem, wziąć udział w wyścigu lub chłopięcych zabawach. Wszystko to uchodziło jej, gdyż nie była jedną z nich, jak również i dlatego, że pojawiła się w obozie po raz pierwszy w męskim stroju i wykazywała typowo męskie zdolności.

Indianie zaakceptowali Jessie. Nazywali ją Podobna. Rzeczywiście – z kruczoczarnymi włosami i opaloną cerą wydawała się niezwykle podobna do Indianki. Jessie uwielbiała swoje indiańskie imię.

Teraz, myśląc o ludziach, których kochała najbardziej na świecie, przypomniała sobie również o swoim największym wrogu, Latonie Bowdre. Ten łysiejący mężczyzna w średnim wieku miał piwne wyraziste oczy, zdradzające jego łajdackie intencje. Ani jego wychudzone ciało, ani ekstrawaganckie stroje nie mogły wywrzeć na nikim dobrego wrażenia. Bowdre był brzydki. Przypominał Jessie łasicę, dbałą tylko o własne przyjemności.

Już przy pierwszym spotkaniu, kiedy to domagał się wykupienia weksla, jego chytre oczy błądziły bezwstydnie po ciele dziewczyny. Jessie pomyślała wtedy, że gdyby nie świadkowie tej sceny, ręce wzięłyby zapewne przykład z oczu.

Nie myliła się. Drugi kontakt z Bowdre'em okazał się równie nieprzyjemny. Laton zaszedł jej drogę, w chwili gdy zamierzała wsiąść do pociągu odjeżdżającego do Denver. Pamiętała wyraźnie jego kocie mruczenie.

– Miło mi panią widzieć, panno Blair. Z trudem można panią rozpoznać w tej sukni.

– Proszę wybaczyć… – Jessie chciała wyminąć Bowdre, ale zaszedł jej drogę.

– Może coś pani dla mnie ma? – spytał gładko. Jessie wpadła w złość.

– Umówiliśmy się przecież, że dostanie pan te diabelne pieniądze za trzy miesiące.

– Pomyślałem, że może będzie pani chciała zapłacić wcześniej, ale, oczywiście, brakuje pani gotówki, jak mógłbym zapomnieć? – Uśmiechnął się. – Postąpiłem wspaniałomyślnie, proponując tak odległy termin, prawda? Niestety, nigdy się nie doczekałem wyrazów wdzięczności za swoją dobroć.

Jessie zacisnęła zęby.

– To było bardzo szlachetne z pana strony – odparła drewnianym głosem.

– Cieszę się bardzo, że pani to rozumie. Oczywiście, możemy ubić mały interesik na boku. – Nie pozwolił sobie przerwać. – Moja droga, zgodziłbym się nawet umorzyć część twego długu, gdyby…

– Proszę nawet o tym nie myśleć! – warknęła. – Dostanie pan, co się panu należy, ale w monetach.

Widząc oburzoną minę Jessie, Bowdre roześmiał się głośno i wyciągnął kościstą rękę w kierunku jej twarzy.

– Zastanów się nad tym, kotku. Każda dziewczyna potrzebuje mężczyzny. Mógłbym nawet rozważyć możliwość małżeństwa. W końcu trudno się spodziewać, że panna będzie sama prowadzić ranczo. Tak, pomyślałbym o ożenku. – Jego ręce opadły na ramiona Jessie i przesunęły się niżej.

Dziewczyna zareagowała instynktownie. Niemal bez "wahania walnęła go w twarz zwiniętą dłonią, która bolała ją później przez całą drogę do Denver. Nie podziałało na nią uspokajająco ani bezbrzeżne zdumienie Bowdre^, ani też strużka krwi, która pojawiła się w kąciku jego ust.

– Proszę mnie już nigdy więcej nie dotykać – ostrzegła lodowatym tonem.

– Pożałujesz tego, panienko – odparł zimno Bowdre. Jego układność znikła.

– Wątpię – odparła zapalczywie. – Może odczuwałabym wyrzuty sumienia, gdybym miała przy sobie broń, bo wtedy musiałabym wyjaśniać szeryfowi, dlaczego wpakowałam panu kulkę w piersi. Żegnam, panie Bowdre.

Już na samo wspomnienie tego spotkania dostawała dreszczy, toteż wyrzuciła je z pamięci.

Rozpaliła ogień i oskubała dużą kuropatwę, którą zdołała wcześniej upolować. Pokroiła ją na kawałki i wrzuciła do wody wraz z ziołami, suszoną fasolą i odrobiną mąki. Następnie zagniotła gęste ciasto i w postaci niewielkich klusek dodała je do garnka. Już dawno temu nauczyła się przyrządzać dla siebie obfite posiłki. Odpowiednie odżywianie dawało siły na długie dni spędzone w siodle.

6
{"b":"108549","o":1}