Skuliłem się i odsunąłem, gdy panna Birdle wyciągnęła do mnie rękę. Jej spokojne słowa rozluźniły jednak moje napięte nerwy. Pozwoliłem się jej pogłaskać i wkrótce znów zostaliśmy przyjaciółmi. Pozostaliśmy nimi jeszcze przez następne dwa tygodnie.
Wiktoria starała się nie wchodzić mi w drogę i muszę przyznać, że ze swej strony również dokładałem starań, by ją omijać. Biegałem za panną Birdle, gdy szła na zakupy do miasteczka, zawsze starając się przy tych okazjach zachowywać jak najprzykładniej. Pokusa, by coś ściągnąć, była niemal nie do odparcia, jednak jakoś sobie z nią radziłem. Byłem w miarę dobrze karmiony i wkrótce zapomniałem o całym incydencie z Wiktorią i myszą. Panna Birdle przedstawiła mnie wszystkim swoim przyjaciółkom i przyjaciołom (zdawało się, że zna wszystkich w miasteczku); byłem bardzo hołubiony. Popołudniami uganiałem się po polach za domkiem, dokuczając mieszkającym tam zwierzętom, wdychając słodycz pączkującego kwiecia i rozkoszując się ciepłem nadchodzącej wiosny. Roztaczały się przede mną coraz to nowe barwy, coraz to nowe zapachy drażniły moje powonienie; życie znów stało się dobre. Byłem coraz zdrowszy. Dwa tygodnie szczęścia – a potem kotu znów udało się wszystko zepsuć.
Było słoneczne popołudnie. Panna Birdle krzątała się we frontowym ogródku, doglądając kiełkujących kwiatów. Wchodziłem i wychodziłem przez otwarte drzwi, sycąc się radością z przebywania w domu, w którym miałem wolną rękę (łapę?). Za trzecim czy czwartym przejściem przez drzwi podeszła do mnie Wiktoria. Powinieniem wyczuć, że coś się święci, ponieważ z krzywym uśmieszkiem wszczęła ze mną rozmowę. Jak ostatni idiota chcąc wszędzie, gdzie się da, zjednywać sobie przyjaciół, dałem sobie spokój z podejrzliwością i rozłożywszy się na wycieraczce, zacząłem odpowiadać na jej pytania, gotując się do miłej pogawędki. Jak już powiedziałem, koty podobnie jak szczury nie są specjalnie rozmowne. Byłem zadowolony, że Wiktoria się stara. Oceniłem, że pogodziła się wreszcie z moją obecnością w domu i pragnie jak najlepiej ułożyć nasze stosunki. Pytała mnie, skąd przychodzę, czy znam inne koty, czy lubię ryby – tego rodzaju czcza konwersacja. Przez cały jednak czas szperała spojrzeniem żółtych ślepi po pokoju, jak gdyby czegoś się spodziewała. Kiedy w końcu jej wzrok spoczął na kredensie z elegancką porcelaną, uśmiechnęła się do siebie. Wtedy przyszła pora na obelgi: czego tu szuka taki parszywy kundel jak ja? Czy wszystkie psy są tak głupie jak ja? Dlaczego tak śmierdzę? i inne podobne uprzejmostki. Mrugałem ślepiami, zaskoczony nagłą zmianą jej zachowania. Czyżbym ją czymś obraził?
Podeszła bliżej, tak że znaleźliśmy się niemal nos w nos, i utkwiła we mnie pełne napięcia spojrzenie.
„Jesteś brudnym, zapchlonym, lizusowskim, robaczywym kundlem! Jesteś złodziejem i bandytą! – Spojrzała na mnie z pewną satysfakcją. – Twoją matką była hiena, która spółkowała z szakalem! Jesteś prostak i cham!”
Jest wiele obelg, którymi można bezkarnie obrzucić psa, ale z jedną nigdy się nie pogodzi, na jedną zawsze się obrazi. Właśnie o tę chodzi – brudas! (Naturalnie, często jesteśmy brudni, ale nie lubimy, kiedy się nam to wypomina). Warknąłem, żeby się zamknęła.
Wiktoria oczywiście nie zwróciła na to uwagi i kontynuowała potok obelg. Rzucała oszczerstwa niegodne zacytowania. Niektóre z nich były bardzo wyrafinowane jak na kogoś o tak ubogim słownictwie. Mimo to zniósłbym pewnie wylewane przez nią pomyje, gdyby w końcu nie napluła mi w pysk. Rzuciłem się na nią, o co jej oczywiście chodziło.
Skoczyła na kredens, miaucząc i prychając. Usiłowałem wspiąć się za nią, wrzeszcząc na całe gardło, sam wyszukując dość pomysłowe obelgi. Wiktoria cofała się po kredensie, podczas gdy ja bezskutecznie starałem się do niej dobrać. W końcu, gdy skuliła się pod ścianą, przewróciły się zdobione talerze, balansujące na brzegach na pierwszej półce.
W drzwiach pojawił się cień, ale półgłówek (a jak mnie inaczej nazwać?) szczekał dalej na miauczącego kota. Obecność panny Birdle uświadomiłem sobie dopiero wówczas, gdy oberwałem po grzbiecie. Rzuciłem się w stronę drzwi, ale starszej pani jak gdyby wyrosły skrzydełka u pięt, ponieważ znalazła się przy nich przede mną. Zatrzasnęła je i odwróciła się w moją stronę, ściskając jak lancę grabie w węźlastej dłoni. Ich zębaty koniec prawie dotykał mojego nosa. Spojrzałem pannie Birdle w twarz i ścisnęło mnie w gardle.
Oblicze starszej pani przybrało pąsową barwę. Drobne popękane żyłki na jej czole zdawały się nabrzmiewać jak ropuchy, a niegdyś łagodne oczy napierały na oczodoły, jak gdyby lada chwila miały z nich wyskoczyć i stoczyć się po policzkach. Ruszyłem się ułamek sekundy przed nią i dzięki temu grabie rąbnęły w podłogę zaledwie o cale ode mnie. Wykonaliśmy błyskawiczną rundkę dookoła pokoju, podczas gdy kocica przyglądała się nam z szerokim uśmiechem na pyszczku z bezpiecznego schronienia na wierzchu kredensu. Przy trzecim okrążeniu panna Birdle dostrzegła kotkę i wymierzyła jej cios grabiami (podejrzewam, że nie za jej bezczelność, wynikało to raczej ze złości, że nie mogła się dobrać do mnie). Wiktoria dostała tak, że zatrzeszczały jej kości, i jak kula armatnia została zdmuchnięta na podłogę, dołączając do mnie. Niestety (dla nas) machnięcie grabiami strąciło z kredensu jeszcze kilka sztuk zastawy, włącznie z wiszącymi filiżankami i małą antyczną wazą. Podążyły śladem kota, ale oczywiście nie zaczęły się z nami bawić w berka, lecz rozbite legły beż życia tam, gdzie upadły.
Pełen wściekłości wrzask za nami oznaczał, że nie należy się spodziewać poprawy położenia: panna Birdle teraz dopiero wpadła w szał! Wiktoria wybrała na swoje schronienie wąską przestrzeń miedzy sofą a frontową ścianą przy oknie. Wepchnąłem się za nią, w pośpiechu o mało nie włażąc jej na plecy. Było tu ciasno, ale udało się nam pokonać połowę pogrążonego w półmroku szlaku. I tu zatrzymaliśmy się, dygocząc. Gdybyśmy przesuwali się dalej, wynurzylibyśmy się po drugiej stronie.
„To twoja wina”, powiedziała faryzeuszowskim tonem kotka.
Nim zdołałem zaprotestować, poczułem na zadzie koniec trzonka od grabi. Zostałem nagle pchnięty w wyjątkowo bolesny i niegodny sposób. Spleceni w bezładny kłąb zaczęliśmy przepychać się do drugiego końca wąskiego tunelu. Cel pomagały nam osiągnąć brutalne szturchnięcia od tyłu. Razem wypadliśmy zza sofy. Starsza pani natychmiast rzuciła się nam na spotkanie.
Będąc większym celem zdecydowanie częściej obrywałem grabiami, miło mi jednak stwierdzić, że panna Birdle nie zaniedbywała także swojej kotki. Bawiliśmy się tak jeszcze przez parę minut w kucanego berka, nim Wiktoria zdecydowała, że lepiej salwować się ucieczką przez komin. Ona do góry – sadza w dół. Kłęby, które buchnęły z kominka, były wręcz niesamowite. Zaiste piekielne. Nie poprawiło to humoru panny Birdle, sadza bowiem osiadła ciemną warstwą na wszystkim dookoła kominka.
Do zwyczajów starszej pani należało układanie drewna każdego poranka i rozpalanie go wieczorami, nawet wtedy, gdy się ociepliło. Tym razem zdecydowała się jednak pospieszyć z wykonaniem dziennego rozkładu. Zabrała się do rozpalania ognia.
Przypatrywałem się ze zgrozą, jak papier czernieje i zajmują się ogniem szczapki drewna. Zapomniawszy na razie o mnie, panna Birdle zasiadła na fotelu przed kominkiem, złożywszy w gotowości grabie na kolanach. Wpatrywaliśmy się w kominek – panna Birdle z nieubłaganą zawziętością, ja z krańcową grozą. W pokoju panował totalny bałagan, zniknęły resztki przytulności.
Płomienie zaczęły lizać drwa, dym buchnął w górę, z komina posypała się znów sadza i dobiegło nas krztuszenie się. Kot siedział w środku niezdolny wspiąć się wyżej. Zesztywniałe usta panny Birdle wykrzywiły się w okrutnym uśmieszku. Czekaliśmy w ciszy przerywanej jedynie potrzaskiwaniem płonącego drewna.
Na odgłos stukania do drzwi oboje podskoczyliśmy.
Panna Birdle odwróciła głowę. W jej spojrzeniu dostrzegłem panikę. Stukanie powtórzyło się, stłumiony głos zawołał: – Panno Birdle, jest tam pani?