Paplała tak, przykładając zapałkę do ułożonego już w kominku drewna. Jej słowa brzmiały błogo i uspokajająco. Sprawiły, że znów stałem się ufny, pewien, że dziwny incydent, jaki miał miejsce w kuchni, był z jej strony wpadką, omyłką, nietaktem wywołanym przez wstrząsający dla niej widok ukochanego kota wyskakującego w panice przez okno. Może też staruszka pośliznęła się tylko. Zdrzemnąłem się koło panny Birdle, która zasiadła przed kominkiem w fotelu; jej słowa natchnęły mnie błogim poczuciem bezpieczeństwa.
Obudziłem się na obiad. Nie był obfity, ponieważ starsza pani mieszkała sama, ale i tak dostałem dużą część z tego, co przygotowała. Kot wrócił, jeszcze bardziej wytrącony z równowagi, kiedy zobaczył mnie jedzącego pożywienie, które w jego mniemaniu jemu się słusznie należało. Panna Birdle z wielkim zatroskaniem pobiegła do kuchni i przyniosła Wiktorii puszkę pokarmu dla kotów. Nałożyła go sporo na talerzyk i postawiła przed boczącą się kocicą. Spoglądając na mnie z pogróżką, Wiktoria zaczęła pożywiać się w charakterystyczny – wykwintny, lecz drapieżny – koci sposób, całkowicie odmienny niż niechlujne, mlaskające psie żarcie. Wkrótce uporałem się z moją działką obiadu panny Birdle i beztrosko podszedłem do Wiktorii zobaczyć, jak jej idzie. Gotów byłem pomóc jej wyczyścić talerz, gdyby była taka potrzeba. Zniechęciło mnie odstręczające prychnięcie. Zdecydowałem się rozsiąść u stóp panny Birdle, przybierając starannie wypracowany, miernie proszący wyraz pyska. Trafiło mi się jeszcze kilka smakowitych kąsków, więc moja uniżoność nie okazała się daremna. To oczywiście zdegustowało kotkę jeszcze bardziej, jednak nie przejmowałem się jej fochami.
Gdy panna Birdle sprzątnęła ze stołu i pozmywała naczynia, znów rozsiedliśmy się przed kominkiem. Wiktoria wyniośle trzymała się z dala i ułożyła na kolanach pani dopiero po długich namowach. Wszyscy zdrzemnęliśmy się, ja z łbem spoczywającym na stopach w bamboszach mojej dobrodziejki. Było mi ciepło, czułem się zadowolony – i bardziej bezpieczny niż kiedykolwiek wcześniej. Kusiło mnie, by zostać ze starszą panią i zapomnieć o moich poszukiwaniach, mogących na mnie sprowadzić jedynie dalsze nieszczęścia. Mógłbym tu być szczęśliwy, kocica to małe zmartwienie, nic, czym trzeba by się poważnie przejmować. Potrzebowałem ludzkiej dobroci, chciałem do kogoś należeć. Straciłem drogiego przyjaciela, a dla małego mieszańca świat jest wielki i groźny. Zawsze mogłem zacząć ponowne poszukiwania mojej przeszłości, gdy tylko nauczyłbym się wieść tę egzystencję, jaka została mi przypisana. Byłbym towarzyszem dla panny Birdle. Dawałoby mi to stałą kartkę na mięso.
Takie myśli przemykały mi przez łeb podczas drzemki. Zdecydowałem w końcu, że zostanę tu tak długo, jak się to okaże możliwe.
W końcu panna Birdle się obudziła i zaczęła przygotowywać do wyjścia. – Nigdy nie opuszczam popołudniowej mszy – powiedziała do mnie.
Skinąłem z aprobatą łbem, ale się nie podniosłem z wygrzanego miejsca. Słyszałem, jak starsza pani jakiś czas krząta się na górze, a później stukanie butów na schodach. Panna Birdle pojawiła się w drzwiach, doskonale się prezentując w białych rękawiczkach i ciemnoniebieskim, słomkowym kapeluszu. Miała na sobie różowy kostium i jaskrawoszmaragdową bluzkę z golfem. Wyglądała olśniewająco.
– Chodź, Fuks, czas na ciebie – powiedziała. Poderwałem łeb. A to co miało znaczyć?
„Jak to czas na mnie?”, zapytałem.
– Tak, czas na ciebie, Fuks. Nie mogę cię zatrzymać, należysz do kogoś innego. Może nie szuka cię zbyt gorliwie, ale należysz do niego. Miałabym kłopoty, gdyby cię tu odkryto, więc obawiam się, że musisz odejść. – Potrząsnęła głową przepraszająco i ku mojemu przerażeniu złapawszy mnie za obrożę, pociągnęła ku drzwiom. Jak na starszą osobę miała dużo siły. Nic mi nie pomogło zapieranie się łapami o podłogę. Wiktoria ucieszyła się, gdy zobaczyła, że jestem wleczony do wyjścia i z satysfakcją śmiała się na parapecie.
„Proszę mi pozwolić zostać – błagałem pannę Birdle. – Nie należę do nikogo, jestem sam”.
Na nic to się zdało – znalazłem się na progu. Panna Birdle zamknęła drzwi i ruszyła ścieżką, nawołując mnie za sobą. Nie miałem wyboru, więc ruszyłem za nią.
Przy bramie poklepała mnie po łbie i odepchnęła lekko od siebie.
– Zmykaj – ponagliła mnie. – Do domu! Bądź posłuszny, Fuks.
Ani myślałem się ruszyć z miejsca. Po paru minutach panna Birdle dała mi spokój i podreptała swoją drogą.
Obejrzała się jeszcze dwukrotnie, zanim dotarła na szczyt pagórka, chcąc się upewnić, że nie idę za nią. Odczekałem cierpliwie, aż zniknęła mi z oczu, po czym przecisnąłem się pod bramą i wróciłem błotnistą ścieżką do domku. Wiktoria zobaczywszy mnie przez okno, zaczęła krzyczeć, żebym sobie poszedł.
„Za Chiny – powiedziałem, siadając na tylnych łapach. Miałem zamiar czekać na powrót starszej pani. – Podoba mi się tutaj. Dlaczego miałabyś mieć to wszystko dla siebie?”
„Bo byłam tu pierwsza – odrzekła Wiktoria z rozdrażnieniem. – Nie masz żadnego prawa tu zostać”.
„Słuchaj, swobodnie możemy mieszkać tu oboje – powiedziałem, starając się być rozsądnym. – Moglibyśmy zostać przyjaciółmi. – Zadrżałem na myśl o zawarciu przyjaźni z tą wstrętną kreaturą, ale byłem gotów upokorzyć się, byle tylko zostać w tym miłym, przytulnym domku. – Nie wchodziłbym ci w paradę – powiedziałem najprzymilniejszym tonem, na jaki było mnie stać. – Mogłabyś pierwsza sobie wybierać najsmaczniejsze kąski, ile byś chciała (dopóki nie zaznajomiłbym się lepiej ze starszą panią, pomyślałem). Wybrałabyś sobie najlepsze miejsce do spania (dopóki nie wkradłbym się w łaski panny Birdle). Mogłabyś grać pierwsze skrzypce w domu, nie przeszkadzałoby mi to (dopóki nie zostalibyśmy kiedyś sami, wtedy pokazałbym ci, kto tu naprawdę jest szefem). I co ty na to?”
„Spadaj”, powiedziała kotka.
Dałem sobie spokój. Będzie musiała pogodzić się z moją obecnością w domu.
Panna Birdle wróciła mniej więcej godzinę później. Na mój widok zaczęła kręcić głową. Obdarzyłem ją swym najbardziej proszącym uśmiechem.
– Jesteś wredne psisko – skarciła mnie, lecz w jej głosie nie słychać było gniewu.
Wpuściła mnie do domku. Zacząłem bardzo gorliwie lizać jej stopy w pończochach. Smakowały obrzydliwie, ale skoro zdecydowałem się płaszczyć, to zamierzałem robić to do końca. Żałowałem, że nie stać mnie na taką godność jak Rumba, ale nic tak nie skłania do pokory, jak brak poczucia bezpieczeństwa.
Cóż, zostałem na tę noc. i na następną. Jednak trzeciego wieczoru moje kłopoty zaczęły się na dobre.
O dziewiątej trzydzieści panna Birdle wypuszczała mnie na dwór, bym posłusznie dopełnił toalety. Wiedziałem, że tego się po mnie spodziewa, i za nic nie miałem zamiaru nawalić (przepraszam za kalambur – był nieumyślny).
Po chwili wpuszczała mnie z powrotem do domu i zamykała na noc w małym pokoiku na tyłach domku, gdzie przechowywała najrozmaitsze graty. Większość z nich nie nadawała się do gryzienia. Stały tam stare ramy od obrazów, fortepian, stareńka odłączona kuchenka gazowa i tym podobne graty.
Było tam tylko tyle miejsca, bym mógł zwinąć się pod klawiaturą fortepianu. Tam spędzałem noce, zrazu w wielkiej niewygodzie i przestraszony (pierwszą noc przepłakałem, ale drugą jakoś wytrzymałem). Panna Birdle zamykała drzwi, by nie dopuścić mnie do Wiktorii, która nocowała w kuchni. Nie zawarłem przyjaźni z kocicą i panna Birdle doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
Trzeciego wieczoru starsza pani nie zamknęła dokładnie drzwi. Rygiel nie zaskoczył i drzwi były uchylone. Prawdopodobnie nic by z tego nie wynikło, gdyby w środku nocy nie obudził mnie hałas. Ktoś tłukł się po kuchni. Mam lekki sen i nawet cichy odgłos kroków potrafi mnie zbudzić. Podpełzłem do drzwi i uchyliłem je powoli nosem. Dźwięk zdecydowanie dobiegał z kuchni. Stwierdziłem, że to zapewne Wiktoria się po niej kręci, i wróciłbym prawdopodobnie na swoje legowisko, gdyby nie dwaj agitatorzy – głód i pragnienie – którzy podburzyli mój żołądek. Wyprawa do kuchni mogłaby się okazać owocna.