„Chodź, szczeniaku, zabawimy się!”, krzyknął i rzucił się pędem przez krzaki na otwarty teren porośnięty trawą.
Raptem nabrałem energii, jak gdyby ktoś przekręcił we mnie przełącznik. Pomknąłem z wyprostowanym ogonem i błyszczącymi ślepiami za starszym psem, radośnie naszczekując. Ścigaliśmy się, tarzaliśmy po trawie, mocowaliśmy się. Rumbo dokuczał mi niemiłosiernie, demonstrując swoją siłę, szybkość i zwrotność. Poddawał się moim dzikim atakom, by po chwili bez wysiłku odrzucić mnie na bok minimalnym ruchem barków, gdy tylko zaczynałem myśleć, że go pokonałem. Byłem zachwycony.
Cudownie było tarzać się w trawie, szorować o nią grzbietem, wdychać jej uderzającą do głowy woń. Byłbym szczęśliwy, mogąc tu zostać przez resztę dnia. Po około dziesięciu minutach zjawił się jednak ponury dozorca parku i przegonił nas. Z początku szydziliśmy z niego, dokuczaliśmy mu, podchodząc do niego i zmykając, gdy się na nas zamierzał. Rumbo był o wiele śmielszy, skakał wtedy na dozorcę, popychając go przednimi łapami w plecy, gdy jego uwaga była skoncentrowana na mnie. Gniewne przekleństwa stróża sprawiały, że tarzaliśmy się ze śmiechu. Wkrótce Rumbo znudził się zabawą i bez słowa wybiegł przez bramę, nie czekając, aż do niego dołączę.
„Zaczekaj, Rumbo!”, zawołałem. Rumbo przeszedł w trucht pozwalając mi się dogonić.
„Dokąd teraz?”, spytałem.
„Na śniadanie”, odrzekł.
* * * * *
Rumbo prowadził zawikłaną trasą bocznymi uliczkami. W końcu dotarliśmy do ogrodzenia z blachy falistej, ciągnącego się przez całą przecznicę. Znaleźliśmy dziurę w blaszanym płocie i Rumbo wlazł przez nią do środka, węsząc w poszukiwaniu jakiegoś znajomego zapachu.
„Dobrze – powiedział do mnie. – Jest w biurze. Słuchaj mnie teraz uważnie, szczeniaku, masz zachowywać się grzecznie i cicho. Szef nie ma za dużo cierpliwości do psów, więc mu się nie naprzykrzaj. Jeśli się do ciebie odezwie, masz machać ogonem i rżnąć idiotę. Nie udawaj cwaniaka. Jeśli jest w złym nastroju, kiwnę ci łbem i wtedy zejdziesz mu z oczu. Spróbujemy później coś z niego wydębić. Zrozumiałeś?”
Skinąłem łbem, zaczynając obawiać się spotkania z „Szefem”. Rozejrzawszy się, stwierdziłem, że znajdujemy się na wielkim placu pełnym porozbijanych i rozłożonych na części starych samochodów, spiętrzonych w sterty wyglądające tak, jakby miały się za chwilę wywrócić. Wokół wielkich stert gdzieniegdzie stały mniejsze, które, jak zauważyłem, składały się głównie z rdzewiejących części i akcesoriów samochodowych. W końcu dziedzińca stał wyglądający na ledwie działający żuraw. Zorientowałem się, że trafiliśmy na cmentarzysko samochodów.
Rumbo ruszył w stronę rozwalającego się drewnianego baraku stojącego w centrum królestwa rdzewiejącego metalu. Zatrzymał się pod drzwiami, skrobiąc w nie i szczekając cicho. Lśniący nowy rover zaparkowany koło baraku wyglądał wśród rozpadających się wraków jak perła na stercie gnoju. W jaskrawym świetle poranka błyszczał, rzekłbyś, pogardliwie.
Drzwi baraku się otwarły i ze środka wyszedł Szef.
– O, Rumbo! Cześć, stary! – uśmiechnął się promiennie do wymachującego ogonem swojego przyjaciela. Widać było, że jest w dobrym nastroju. – Znów wybyłeś na całą noc? Wiesz chyba, że robisz tu za stróża, więc skończ z tym łazikowaniem, bo mnie już od tego boli głowa.
Przykucnął przed Rumbem i pogłaskał go. Dodatkowo na przywitanie dał mu kuksańca w bok. Rumbo był bardzo dobrym psem: zamachał ogonem i szurnął łapami, przez cały czas uśmiechając się do Szefa, ale nie rzucając mu się w ramiona. Wywiesił luźno jęzor, co chwila starając się polizać twarz mężczyzny. Szef był masywnej postury, długa skórzana marynarka wybrzuszała mu się na barach. Wyglądał na twardego człowieka, zahartowanego przez przeciwności losu, ale i nawykłego do kosztowania dobrych stron życia – wytrawnych trunków i smakowitych kąsków. Z ust sterczało mu grube cygaro, sprawiające wrażenie przedłużenia spłaszczonego nosa; bez któregokolwiek z tych elementów wyglądałby głupio. Zaczynające rzednieć włosy okrywały uszy i falami spływały na kark. Na jednej ręce miał wykwintny sygnet z dukatowego złota, a na drugiej przewyższający go wystawnością duży pierścień z diamentem.
– Kogo przyprowadziłeś ze sobą? – Szef spojrzał na mnie z zaskoczeniem malującym się na twarzy. – Przygruchałeś sobie przyjaciółkę, co?
Zjeżyłem się obrażony. Na szczęście Szef za chwilę sam się poprawił: – Ach, nie, widać, że to przyjaciel. No co, chłopcze, podejdź tu. – Wyciągnął do mnie rękę, ale cofnąłem się przed nią z obawą.
„Podejdź bliżej, kurduplu”, powiedział cicho Rumbo, ostrzegając mnie z irytacją.
Podpełzłem powoli do przodu, przepełniony lękiem przed tym mężczyzną, wyczuwałem w nim bowiem dziwną mieszaninę łagodności i okrucieństwa. Na ogół psy wyczuwają w ludziach połączenie obu tych cech, jednak któraś z nich zwykle znacznie przeważa. U Szefa obydwie te cechy się równoważyły. Dopiero później zorientowałem się, że u ludzi jego pokroju to bardzo częste zjawisko. Polizałem mu palce, gotów czmychnąć przy pierwszej oznace agresywnych zamiarów. Kiedy poniosło mnie i znęcony pysznym smakiem zacząłem łapczywie lizać jego dłoń, powstrzymał mnie, zaciskając rękę na moich szczękach.
– Jak się wabisz, co? – Szef szarpnął moją obrożę. Wystraszony spróbowałem się wyrwać. „Spokojnie, szczeniaku, nic ci nie zrobi. Jeśli się tylko właściwie zachowasz”, zwrócił się do mnie Rumbo.
– Nie ma imienia ani adresu? Komuś nie bardzo na tobie zależało. – Szef puścił mnie i żartobliwie popchnął w stronę Rumba. Gdy się wyprostował, poczułem, że już zapomniał o mnie.
– No dobrze, Rumbo, zobaczymy, co ci przysyła moja kobita. – Szef podszedł do bagażnika rovera i wyciągnął z niego interesująco się zapowiadającą plastykową torbę: interesującą, ponieważ wybrzuszającą się od – jak podpowiadały nam nosy – jedzenia. Zaczęliśmy tańczyć wokół nóg Szefa, który trzymał torbę poza naszym zasięgiem. – No już dobrze, dobrze. Ktoś mógłby pomyśleć, że nie mieliście nic w pyskach od tygodnia.
Rumbo uśmiechnął się do mnie.
Szef przeszedł na tył drewnianego baraku, gdzie leżała stara plastykowa miednica i wytrząsnął do niej zawartość torby. Posypała się bogata mieszanina resztek: pokryta mięsem kość, przemoknięte płatki kukurydziane, kawałki tłuszczu z boczku i pół tabliczki czekolady. Gdybym był człowiekiem, zrobiłoby mi się na ten widok niedobrze; dla psa jednak były to gastronomiczne delicje. Natychmiast z Rumbem wetknęliśmy pyski w mieszaninę odpadków i przez jakiś czas pochłonięci byliśmy wyłącznie napełnianiem brzuchów. Naturalnie Rumbo wybierał co smaczniejsze kąski, ale i mnie nie powiodło się najgorzej.
Kiedy już miska została wylizana do czysta, mój przyjaciel przeszedł do drugiej, podstawionej pod kran, z którego kapała woda. Zaczął łapczywie chłeptać wodę. Ja z brzuchem pękającym od żarcia uczyniłem to samo. Potem osunęliśmy się na ziemię zbyt nażarci, by się ruszyć.
„Każdego dnia tak jadasz, Rumbo?”, spytałem.
„Nie, nie zawsze. Bywa, że Szef niczego nie przynosi. Czasami trwa to nawet parę dni. I nie zawsze udaje mi się coś ukraść. Sklepikarze w okolicy nauczyli się już na mnie uważać.”
Szef zniknął w baraku. Słychać było hałaśliwą muzykę z radia.
„Zawsze należałeś do Szefa?”
„Mówiąc szczerze, nie pamiętam. Znam go, odkąd sięgam pamięcią. – Rumbo zamyślił się głęboko, po czym powiedział: – Nie, to na nic. Mąci mi się w głowie, gdy zbyt mocno się nad czymś zastanawiam. Czasami, kiedy wącham pewnych ludzi, przypominam sobie zapachy, które wydają mi się znajome. Nie mogę sobie jednak przypomnieć, bym kiedyś nie znał Szefa. Chyba jestem z nim od początku.”
„Jest dobry dla ciebie?”
„Przeważnie. Czasem mnie wiąże, kiedy chce, żebym został na miejscu przez całą noc, a czasami porządnie mnie skopie, kiedy szczekam za głośno, ale nic na to nie poradzę. Ma kilkoro wrednych przyjaciół. Ponosi mnie, kiedy się zjawiają.”