– To niezgodne z prawem – zauważył Reacher. – Poza tym nie lubię polowań.
– Pracujesz tu, Reacher, więc będziesz robił, co ci każemy.
– Musimy ustalić pewne rzeczy, nim zacznę pracę.
– Niby co?
– Wynagrodzenie.
– Dwie stówy tygodniowo – powiedział Bobby. – Może być?
Już dawno nie pracował za dwieście dolców tygodniowo. Ale przecież nie chodziło mu o zarobek.
– W porządku – zgodził się.
– Będziesz wykonywał wszystkie polecenia Josha i Billy’ego.
– Dobra – powtórzył Reacher. – Ale nie zabiorę cię na polowanie. Teraz ani nigdy. Nie pozwala mi na to sumienie.
Bobby nie odzywał się przez dłuższą chwilę.
– Już ja znajdę sposoby, żeby cię trzymać z dala od niej. Codziennie wymyślę ci inne zajęcie.
– Będę w stajni – rzucił Reacher i odszedł.
Ellie przyniosła mu tam talerz jajecznicy na śniadanie.
– Mama przypomina o lekcji jazdy konnej. Chce, żebyś na nią czekał w stajni po lunchu.
Potem pobiegła do domu, nie mówiąc już nic więcej.
COYANOSA Draw był to strumień niosący wodę spływającą z Gór Davisa do rzeki Pecos, która z kolei wpadała do Rio Grande płynącej wzdłuż granicy z Meksykiem. Niewiele osób mieszkało w tych stronach. Porozrzucane farmy stały w dużej odległości od siebie, z dala od wszystkiego. Na Jednej z farm był stary, szary dom, a obok niego pusta stodoła.
W stodole stała crown victoria z włączonym silnikiem, żeby działała klimatyzacja. Zewnętrzne schody stodoły prowadziły na strych, na ich szczycie znajdowały się drzwi, a przed nimi niewielki podest. Kobieta zajęła miejsce na podeście, skąd doskonale widziała wijącą się ku niej drogę. Dostrzegła pick-upa obserwatorów, gdy zbliżyli się na odległość trzech kilometrów. Upewniwszy się, że są sami, zeszła na dół i dała znać pozostałym.
Wysiedli z samochodu i czekali w upale. Kiedy pick-up wyłonił się zza rogu stodoły i zwolnił na podwórku, skierowali kierowcę do budynku. Jeden z nich uniósł kciuki, żeby zatrzymać wóz. Podszedł do okna kierowcy pick-upa, jego partner zaś znalazł się z drugiej strony wozu.
Kierowca pick-upa zgasił silnik i wyluzował się. Ludzka natura. Koniec szybkiej jazdy na tajemnicze rendez-vous, ciekawość nowych poleceń, perspektywa dużej gotówki. Opuścił szybę. Pasażer z drugiej strony zrobił to samo. Za moment obaj zginęli, trafieni w bok głowy nabojami kaliber 9 mm. Chłopak siedzący między nimi żył raptem sekundę dłużej, oba policzki miał spryskane krwią, notatnik kurczowo zaciśnięty w dłoniach.
CARMEN sama przyniosła Reacherowi na lunch potrawę z pancernika. Wyraźnie spięta, wyszła szybko bez słowa. Skosztował. Mięso było słodkawe, ale nic szczególnego. Zostało pokrojone i posiekane, zmieszane z ziołami oraz fasolą i doprawione ostrym sosem chili. Jadał gorsze rzeczy, a ponieważ doskwierał mu głód, nie był wybredny. Kiedy odnosił talerz do kuchni, napotkał Bobby’ego na schodach ganku.
– Koniom potrzeba więcej paszy – zawołał. – Pojedziesz po nią razem z Joshem i Billym dziś po południu. Po sjeście.
Reacher kiwnął głową i skierował się do kuchni. Podał brudny talerz służącej i podziękował za posiłek. Potem udał się do stodoły, gdzie przysiadł na beli słomy.
Carmen zjawiła się po dziesięciu minutach, ubrana w dżinsy i bawełniany bezrękawnik, w ręku trzymała torebkę. Wydała mu się drobna i wylękniona.
– Bobby nie wie, że to ty dzwoniłaś do urzędu skarbowego – powiedział. – Podejrzewa, że brat wpadł przypadkowo przez jakąś wtyczkę. Może Slup myśli tak samo.
Potrząsnęła głową.
– Slup wie, jak było.
– Powinnaś brać nogi za pas. Masz czterdzieści osiem godzin.
– Nie mogę.
– Powinnaś – nalegał. – To okropne miejsce.
Uśmiechnęła się gorzko.
– Mnie to mówisz?
Zawiesiła torebkę na gwoździu, przygotowała dwa konie cztery razy szybciej niż jemu zajęto osiodłanie klaczy i wyprowadziła jego konia z boksu. Był to jeden z wałachów. Przejął od niej wodze.
– Wyprowadź go na zewnątrz – poleciła.
– Nie powinniśmy przypadkiem włożyć skórzanych spodni i specjalnych rękawiczek?
– Czyś ty z byka spadł? Nie nosimy tu takiego rynsztunku ze względu na upał.
Sama zamierzała wziąć mniejszą klacz. Zdjęła torebkę z gwoździa, włożyła ją do torby przy siodle i w ślad za nim wyprowadziła swoją klacz.
– No dobrze, spróbuj tak.
Stanęła przy lewym boku klaczy i włożyła lewą nogę w strzemię. Chwyciła za łęk lewą ręką i wskoczyła na siodło. Zrobił to samo, co ona, i nagle znalazł się w siodle.
– Teraz zaczep wodze o łęk lewą dłonią i uderz lekko piętami. Uderzył raz i koń ruszył z miejsca.
– Dobrze – pochwaliła. – Będę szła przodem, a ty za mną. On jest dość posłuszny.
Carmen mlasnęła językiem i uderzyła piętami, jej koń sunął płynnie, wyprzedził wałacha i minął dom.
Ruszył w ślad za nią przez bramę, na drugą stronę drogi. Był tam próg o wysokości trzydziestu centymetrów prowadzący na wapienną płytę skalną. Dalej teren podnosił się o około piętnaście metrów. Na wschód i zachód biegły głębokie szczeliny, widać też było wypłukane dziury wielkości leja po pocisku. Konie starały się omijać przeszkody.
– Daleko jedziemy? – zawołał.
– Za to wzniesienie do wąwozu.
Powierzchnia wapienia stawała się coraz gładsza i tworzyła wciąż szersze półki. Przyhamowała swoją klacz, by mógł się z nią zrównać. Jego wierzchowiec jednak snuł się noga za nogą, nadal, więc był za jej plecami. Nie widział jej twarzy.
– Bobby powiedział mi, że sprowadziłaś do domu jakiegoś faceta, a on kazał Joshowi i Billy’emu zrobić z nim porządek.
Nie odzywała się.
– Poznałam w Pecos pewnego gościa – powiedziała w końcu. – Jakiś rok temu. Mieliśmy romans.
– Więc go tu przywiozłaś?
– To byt jego pomysł. Wydawało mu się, że zdobędzie pracę i będzie blisko mnie. Wszystko szło po naszej myśli przez dwa tygodnie, a potem Bobby nas przyłapał.
– I co się stało?
– Skończyło się. Facet wyjechał. Widziałam go jeszcze raz w Pecos. Był wystraszony. Nie chciał ze mną rozmawiać.
– Czy Bobby powiedział Słupowi?
– Obiecywał, że nie piśnie słowa, ale to łgarz. Podejrzewam, że wszystko mu wypaplał.
Wspięli się na szczyt wzniesienia. Stok przed nimi znów łagodnie opadał. Odjechali jakieś półtora kilometra od Czerwonego Domu i zabudowań gospodarczych.
Skierowała klacz w dół ku wyschniętemu wąwozowi o płaskim dnie, które tworzyły skały i piasek. Nim jego koń dotarł do wąwozu, ona już wyskakiwała z siodła. Wałach zatrzymał się obok klaczy i Reacher zeskoczył na ziemię.
Zaprowadziła konie na skraj wąwozu, gdzie przycisnęła końce lejców wielkim kamieniem. Otworzyła torbę przy siodle, wyjęła z niej torebkę, w której, jak się okazało, schowała pistolet.
– Pokaż mi, jak się z tym obchodzić – poprosiła.
Był to automatyczny pistolet Lorcin L-22 z sześciocentymetrową lufą, chromowanym szkieletem oraz wymodelowaną, plastikową rękojeścią, która imitowała różową macicę perłową.
– Masz pozwolenie? – spytał.
Kiwnęła głową.
– Wypełniłam odpowiednie dokumenty.
Wyjęła niewielkie pudełko z torebki i podała mu je. Zawierało naboje kaliber 5,6 mm. Około pięćdziesięciu sztuk.
– Pokaż mi, jak się ładuje – powiedziała.
Potrząsnął głową.
– Powinnaś go tu zostawić, Carmen. Nie wolno ci trzymać broni w pobliżu Ellie.
– To moja decyzja – odparła. – Od ciebie oczekuję, żebyś mnie nauczył posługiwać się bronią. Będę się czuła bezpieczniej.
Wzruszył ramionami.
– Jak chcesz. Ale pistolety są niebezpieczne, więc bądź ostrożna. Położył lorcina płasko na dłoni.
– Dwie uwagi – powiedział, – Lufa jest bardzo krótka, tylko sześć centymetrów. Broń jest wskutek tego mało celna. Oznacza to, że strzelając, musisz być blisko celu. Jeśli strzelisz z tego pistoletu z przeciwnej strony pokoju, trafisz jak kulą w płot.
– W porządku.