Литмир - Электронная Библиотека

Spojrzałem na Elżbietę. Jej głowa spoczywała spokojnie na poduszkach, oczy miała zamknięte. Domyślałem się, że osiągnęła stan takiego przeciążenia bezustannym lękiem, że niemalże z ulgą porzuciła nadzieję i poddała się klęsce. Przyrzekłem sobie, że stanę na głowie, żeby to jej poddanie okazało się niepotrzebne.

Wzrok na wprost. Trzeba metodycznie. Rób wszystko po kolei, wolno. Zgasiłem światło w furgonetce. Zrobiło się nagle bardzo ciemno. Znów je zapaliłem. Nie najlepszy początek. Zacznij jeszcze raz.

Włączyłem boczne światła. Znacznie lepiej. Włącz zapłon. Sprawdź paliwo. Po jeździe do Berkshire zostało go niewiele, ale wystarczy na pięć mil. Otwórz gaźnik. Zapal silnik. Zgaś światło w samochodzie.

Automatycznym ruchem wymacałem biegi i zwolniłem sprzęgło. Bedford potoczył się zaułkiem.

Proste.

Przy wylocie uliczki zatrzymałem się jak najostrożniej. Nie zauważyłem żadnego przechodnia, który by mi wtargnął przed maskę. Spojrzałem w prawo i w lewo, szukając wzrokiem samochodów. Uliczne światła huśtały się i kołysały. Nic nie nadjeżdżało. Zdjąłem nogę ze sprzęgła. Skręciłem w ulicę. Ostrożnie dodałem gazu. Na razie wszystko szło dobrze.

Jakiś zakamarek mojego umysłu analizował sytuację na zimno. Zrodziła się tam jasno i wyraźnie myśl, że zbyt wolna jazda zdradza pijanego kierowcę tak samo, jak poruszanie się zygzakiem po całej szerokości jezdni. Natomiast zbyt szybka jazda pozbawiała mnie rezerwy na raptowne hamowanie. Mój refleks był śmiechu wart. Ale wcale nie byłoby mi do śmiechu, gdybym kogoś potrącił.

Pod warunkiem, że utrzymam głowę sztywno i będę patrzył wprost przed siebie, mogło mi się udać.” Zawzięcie skupiałem się na tym, żeby zauważyć przejścia dla pieszych, stojące samochody, światła. Dostrzec je odpowiednio wcześnie. Wydawało się, że patrzę na świat jakby przez lunetę i widzę wyraźnie jedynie mały jego wycinek, podczas gdy cała reszta zlewa się w migotliwie niebieski obszar.

Zatrzymałem się gładko na czerwonym świetle. Wspaniale. Cudownie. Światło zmieniło się na zielone. Raptem ścisnęło mnie w żołądku. Nie mogłem sobie uprzytomnić, jak dalej jechać. A przecież dobrze znałem tę drogę. Kierowca w samochodzie za mną zaczął błyskać światłami. Przypomniał mi się stary dowcip… Ile trwa ułamek sekundy? Tyle, ile czasu upłynęło od zapalenia się zielonego światła do momentu, kiedy kierowca z tyłu włącza klakson lub zapala reflektory. Nie mogłem tak siedzieć bezczynnie. Włączyłem sprzęgło i ruszyłem prosto, zdając sobie sprawę, że jeżeli pomylę trasę i zabłądzę, to przepadłem. Drobny druk na moim planie miasta nie nadawał się na tę okazję. Nie mogłem nikogo spytać o drogę, bo mógłby mnie oddać w ręce policji. A to oznaczało dmuchanie w balonik i tak dalej. Sczerniałby od mojego chuchu.

Tuż za skrzyżowaniem przypomniałem sobie drogę na Welbeck Street. Nie zmyliłem trasy. Niech żyje podświadomość. Hip, hip, hura! Rany boskie, uważaj na tę taksówkę… Zawracanie pod nosem pijanych kierowców powinno być zabronione…

W ogóle panował za duży ruch. Jedne samochody wypływały z bocznych ulic jak błyszczące, ledwo widoczne ryby z żółtymi oczkami. Inne oślepiały pomarańczowymi tylnymi światłami kierunkowymi. Autobusy zjeżdżały na przełaj do krawężnika i hamowały gwałtownie na przystankach. Ludzie przebiegali tam, gdzie nie powinni, oszczędzając sekundy, a ryzykując całe lata.

Nie daj się. Nie dopuść do kraksy. Rozpraw się z wrogiem, którego masz we krwi, pokonaj narkotyk mącący ci myśli… Powstrzymaj wirujący świat, jedź równo dwadzieścia mil na godzinę, nie zbaczając z kursu mimo trzęsienia ziemi rozgrywającego się w twojej wyobraźni. Nie siej śmierci na ulicach. Dojedź do celu. Zapnij pasy bezpieczeństwa. Londyn wita ostrożnych kierowców…

Nie chciałbym przeżyć tego jeszcze raz. Samo zapanowanie nad ruchami rąk i nóg kosztowało mnie dużo wysiłku, czułem także przypływy brawury atakującej moją przezorność. Wewnątrz głos mówił mi: „Kręć swobodnie kierownicą, no dalej, na prawo za zakrętem wyprowadzisz samochód na prostą”, na co odpowiadał mi słabiutki sygnał: „Ostrożnie, ostrożnie, ostrożnie, ostrożnie…”

Roztropność zwyciężyła. Głównie, jak sądzę, dzięki awersji do myśli, co by się stało, gdyby mnie przyłapano. Tylko bezpieczne dotarcie do celu usprawiedliwiłoby jako tako moją jazdę, która, praktycznie rzecz biorąc, była przestępstwem. Wiedziałem o tym i tego się trzymałem.

Welbeck Street od ostatniej mojej tam bytności oddaliła się znacznie.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Widocznie Tonio nas wypatrywał, ponieważ otworzył drzwi wejściowe i wyszedł na chodnik, zanim jeszcze wygramoliłem się z samochodu. Co prawda, długo się z tym grzebałem. Pokonane odurzenie zaczęło napływać falami z chwilą, kiedy nacisnąłem hamulce. A więc wcale nie pokonane. Tylko chwilowo opanowane.

Wreszcie wydostałem się na ulicę. Zrobiłem krok do przodu obchodząc bedforda i oparłem się o błotnik.

Tonio wybałuszył oczy z wyrazem kompletnego niedowierzania.

Jesteś pijany – powiedział.

– Święta racja.

– Co z Elżbietą? – spytał z niepokojem.

Skinąłem głową na furgonetkę i pożałowałem tego. Przytrzymałem się kurczowo bocznego lusterka. Nawet stojąc na chodniku przed jego domem, mogłem zostać oskarżony o prowadzenie pojazdu w stanie nietrzeźwym.

– Jak Boga kocham, Ty – powiedział. – Weź się w garść człowieku.

Spróbuj ty. Ja nie mogę – odparłem. Zmiażdżył mnie spojrzeniem, obszedł furgonetkę i otworzył tylne drzwi. Kiedy znalazł się w środku, usłyszałem jak zwraca się do Elżbiety. Starałem się ze wszystkich sił nie obsunąć się bezwładnie po błotniku do rynsztoka. Przyglądałem się bez zainteresowania, jak w pewnej odległości na tej samej ulicy wysiada z taksówki pasażer w prochowcu i przechodzi na drugą stronę do budki telefonicznej. Taksówka nie odjechała. Wiedziałem, że dalej nie pojadę, musiałem więc przekonać Tonią, żeby mnie wyręczył, albo znaleźć kogoś innego. Nie ma co się łudzić, myślałem, że wysiłkiem woli można zachować trzeźwość. To niemożliwe. Przeklęty stary gracz alkohol atakuje podstępnie w chwili, kiedy wydaje ci się, żeś go pokonał. U mojego boku pojawił się Tonio.

– Usiądź na siedzeniu obok kierowcy – powiedział. - I daj mi kluczyki, żeby nikt ci nie mógł zarzucić, że w takim stanie prowadziłeś samochód. Odwiozę was do kliniki. Ale musicie niestety zaczekać z dziesięć minut, bo jest jeszcze u mnie pacjent i muszę wypisać receptę… Rozumiesz, co do ciebie mówię?

– Wszystko.

– No to wsiadaj. – Otworzył mi drzwi i przytrzymał ramię, kiedy się zachwiałem. – Gdyby Elżbieta mnie potrzebowała, daj znać klaksonem.

– Dobrze.

Usiadłem na siedzeniu. Osunąłem się i odchyliłem głowę w tył. Powolutku zaczął mnie morzyć sen.

– Dobrze się czujesz? – spytałem Elżbiety.

Głowę miała za moimi plecami. Usłyszałem, jak szepcze cichutko:

– Tak.

Pompa mruczała rytmicznie, działając jakby w zmowie z whisky. Nie potrzebowałem się już spieszyć. Tonio miał nas odwieźć… Elżbieta była bezpieczna. Moje znużone powieki opadły. Zanurzyłem się w otchłań, wirującą i chaotyczną. To nawet dość przyjemne uczucie, tylko nie należy mu się przeciwstawiać.

Tonio otworzył drzwiczki i obudził mnie, potrząsając za ramię.

– Wypij to – powiedział, podając mi kubek z kawą. – Za chwileczkę wracam.

Wrócił do domu, podpierając drzwi wejściowe kutą w żelazie miniaturą wieży w Pizie. Kawa była mocna i słodka, ale za gorąca. Z przesadną ostrożnością postawiłem kubek na podłodze. Wyprostowałem się, pragnąc, żeby ból przygniatający mi barki zelżał i minął, ale miałem w sobie tyle najstarszego znanego ludzkości środka znieczulającego, że nie czułem go wyraźnie.

Tylko raz w życiu byłem tak pijany, i to nie tego dnia, kiedy powiedziano mi, że Elżbieta umrze, ale cztery dni potem, kiedy dowiedziałem się, że będzie żyć. Wlałem w siebie niepoliczoną ilość podwójnych whisky, prawie nic przedtem nie jedząc przez cały tydzień. To dziwne, że wspominałem obłędną szczęśliwość tamtego wieczoru, bo przecież nie oznaczał on wcale kresu udręki, a dopiero początek trwających lata jałowych zmagań z cierpieniem…

45
{"b":"107672","o":1}