Znów zabrałem się do sprzączki, skupiając wszystkie swoje władze umysłowe na tej prostej czynności. Odpięła się łatwo. Podniosłem spiropancerz z piersi Elżbiety i Ułożyłem go jej na kolanach, gdzie syczał i wsysał koce.
Wyłączyłem prąd. Wyjąłem przewód. Nawinąłem go na przeznaczone do tego uchwyty. Odłączyłem elastyczną rurkę prowadzącą do spiropancerza.
Teraz nie było odwrotu. Poholowałem pompę przez pokój, ciągnąc ją na starych rozchybotanych kółkach. Otworzyłem drzwi. Przejechałem mały podest. W dół ciągnęły się schody. Oparłem się ręką o ścianę, łapiąc równowagę, i obróciłem się, żeby zejść tyłem.
Stopień po stopniu. Krok w dół. Unieść pompę i zestawić stopień niżej. Przytrzymać ją. Krok w dół. Zestawić pompę. Przytrzymać…
Zwykle kiedy nie miałem do pomocy Rona, Sue albo pani Woodward, po prostu znosiłem ją za jednym zamachem na dół. Tym razem spadłbym, gdybym chciał to zrobić. Oparłem się całym ciałem o ścianę. Krok w dół. Zestawić pompę stopień niżej. Przytrzymać… Skrzynka nie mieściła się na stopniach. Opierały się tylko dwa tylne kółka, pozostałe dwa wisiały w powietrzu… Gdyby leciała naprzód, strąciłaby mnie ze schodów…
Prędzej. Cztery minuty. W połowie schodów ogarnęła mnie panika, gdyż wydało mi się, że cztery minuty już upłynęły. Że Elżbieta umrze, kiedy ja będę wciąż jeszcze na schodach. Że nigdy, przenigdy nie zdołam znieść skrzynki na dół, chyba że zlecę z nią na łeb, na szyję.
Ostrożnie, stopień po stopniu, skupiając się ogromnie przy każdym ruchu, dotarłem do parteru. Wytoczyłem pompę przez małą sień na ulicę, unosząc ją nad progiem. Pociągnąłem ją do furgonetki.
Najgorszy moment. Podłoga furgonetki znajdowała się kilkanaście cali na jezdnią. Wszedłem, nachyliłem się jak najniżej, chwyciłem pompę za rączki i pociągnąłem. Miałem uczucie jakby mnie rozdzierano, jak w tej chińskiej torturze z dwoma drzewami. Pompa oderwała się od ziemi, weszła przez drzwiczki i spoczęła na podłodze. Świat wokoło zawirował. Zawadziłem o koniec łóżka i runąłem na plecy, nie wypuszczając pompy z rąk. Pompa zakołysała się, przewróciła z hukiem na bok i zbiło się szkiełko na wskaźniku ciśnienia i ilości oddechów na minutę.
Ciężko dysząc i czując się tak, jakbym został wtrącony w beznadziejny koszmar, pochyliłem się nad pompą i postawiłem ją na kółkach. Wsunąłem ją na właściwe miejsce. Zapiąłem pasy, które ją przytrzymywały. Wepchnąłem małe kliny pod kółka. Połączyłem ją kablami z baterią. Nie mogłem uwierzyć, że tego dokonałem, i zmarnowałem kilka sekund na sprawdzenie połączeń.
Gdyby pompa nie działała… gdyby dostał się do środka kawałek szkła… gdyby przedziurawił miechy… Nie byłem w stanie myśleć precyzyjnie, nie wiedziałem, co na to poradzić, liczyłem, że wszystko się uda.
Po schodach na górę. Bez pompy okazało się to łatwe. Potykałem się co drugi stopień. Na podeście wylądowałem na kolanach.
Przerażonej Elżbiecie śmierć zaglądała w ciemne, szeroko rozwarte oczy, przez to, że byłem pijany. Kiedy musiała oddychać sama, nie miała dość siły ani tchu, żeby mówić, ale tym razem wydobyła z siebie jedno zatrwożone, rozpaczliwe słowo.
– Prędzej!
Pamiętałem, żeby nie skinąć głową. Podniosłem ją, jedną ręką trzymając pod kolana, a drugą obejmując, i przygarnąłem ją do siebie tak, że mogła oprzeć głowę na moim ramieniu. Tak jak się niesie dziecko.
Była lekka jak piórko, ale dla mnie ciężka. Spojrzała mi w twarz i jęknęła zamiast mnie.
– Cicho – powiedziałem. – Tylko oddychaj.
Zszedłem po schodach opierając się o ścianę, stopień po stopniu, uparcie nie upadając. Stary rep alkohol przegrywał tę grę.
Wejście do furgonetki kosztowało mnie piekielnie dużo.
Znów ta chińska tortura. Położyłem Elżbietę ostrożnie na łóżku i ułożyłem jej bezwładne ręce i nogi prosto.
Pozostał już tylko spiropancerz. Wróciłem po niego po schodach na górę. Zupełnie jakbym szedł pod prąd nie kończącymi się ruchomymi schodami, które nie chcą się zatrzymać. Wziąłem do rąk spiropancerz. Najwygodniejszy ciężar. Na schodach o mało co nie zaprzepaściłem wszystkiego, przydeptując długą harmonijkową rurkę, podłączoną do pompy. Potknąłem się wchodząc do furgonetki i niezręcznie upuściłem spiropancerz na kolana Elżbiety.
Zaczynała mieć trudności z oddychaniem. Ścięgna szyi napięły się jej jak postronki, z takim wysiłkiem zaczerpywała tchu.
Nie mogłem dopasować rurki spiropancerza do gwintowanego gniazdka w pompie. Kląłem, pociłem się, prawie płakałem. Odetchnąłem głęboko, przełknąłem strach i spróbowałem jeszcze raz. Chytra, dwustykowa wtyczka weszła w krzyżowy gwint, zaskoczyła wreszcie prawidłowo i mocno chwyciła. Nacisnąłem włącznik baterii przy pompie. Nadeszła decydująca chwila.
Miechy nadęły się niedbale i załomotały. Elżbieta wydała z siebie najcichsze westchnienie niewysłowionej ulgi. Przeniosłem delikatnie spiropancerz na jej pierś, przesunąłem jej pod plecami pasek i nie mogłem zapiąć sprzączki, bo tak mi drżały palce. Klęcząc naciągałem po prostu wiązanie spiropancerza, przyciskając go do piersi Elżbiety tak, żeby wytwarzana przezeń próżnia spełniała swoje zadanie. Aparat podnosił jej pierś i opuszczał, podnosił i opuszczał, napełniając jej płuca powietrzem. Była bezpieczna. Jej
twarz, wyrażająca udręczenie i lęk, złagodniała, a policzki zaróżowiły się leciutko.
Po szesnastu dalszych życiodajnych oddechach ponowiłem próbę zapięcia sprzączki. Udało mi się za trzecim razem. Usiadłem na podłodze furgonetki, oparłem łokcie na uniesionych kolanach, objąłem głowę dłońmi. Zamknąłem oczy. Wszystko zagarnął huraganowy czarny wir. Pomyślałem z rozpaczą, że już bardziej pijany chyba nie będę. Przynajmniej, dzięki temu, że zwróciłem część alkoholu, nie upiłem się na sztywno.
– Ty, nie jesteś w stanie prowadzić samochodu – ostrzegła mnie Elżbieta z wymuszonym spokojem.
– Człowiek nigdy nie wie, na co go stać, póki nie spróbuje – odparłem.
– Odczekaj chwilkę. Zaczekaj, aż się lepiej poczujesz.
– Musiałbym czekać wiele godzin.
Język mi się plątał, niewyraźnie wymawiane słowa zlewały się ze sobą. Okropność. Otworzyłem oczy i ostrożnie wytężyłem wzrok, kierując go przed siebie na podłogę. Zawroty głowy stopniowo ustąpiły na tyle, że mogłem nad nimi zapanować. Pomyślałem o tym, co jeszcze zostało do zrobienia.
– Muszę zabrać wał… walizki.
– Zaczekaj, Ty. Zaczekaj chwilę.
Nie zrozumiała, że czekanie nic nie pomoże. Że zasnę, jeżeli nie będę się poruszał. Nawet w chwili kiedy to myślałem, ogarnęła mnie zdradliwa i kusząca ospałość. Zasnąć. Zasnąć snem nieprzespanym.
Wygramoliłem się z furgonetki i przytrzymałem się jej, czekając, aż przejaśni mi się w głowie.
– Zaraz wracam – powiedziałem. Musiałem wrócić zaraz. Na wszelki wypadek. Elżbieta nie mogła być sama.
Znów nie panowałem nad ruchami. Najgorzej po schodach. Za każdym razem unosiłem nogę o wiele za wysoko, a kiedy ją stawiałem, ledwie trafiałem na stopień. Potykając się i obijając o ściany, wszedłem na górę. W mieszkaniu oparłem o coś liścik dla pani Woodward, tak żeby go nie przeoczyła. Włożyłem termofor Elżbiety pod pachę, zaniosłem walizkę i torbę do drzwi, zgasiłem światło i wyszedłem. Ruszyłem schodami w dół i wszystko mi powypadało z rąk. W tern sposób problem zniesienia rzeczy sam się rozwiązał. Żeby przypadkiem nie pójść w ich ślady, skończyłem tę podróż na siedząco, opuszczając się stopień po stopniu.
Podniosłem termofor i zaniosłem go Elżbiecie. Zdawało mi się… upadłeś? – spytała og»omnie zaniepokojona.
– Upuściłem bagaże – odparłem, czując wariacką chęć, żeby parsknąć śmiechem. – Nima strachu.
Upuściłem bagaże, ale nie pompę i nie Elżbietę. Stary gracz alkohol mógł się wypchać.
Przyniosłem bagaże i postawiłem je na podłodze furgonetki. Zamknąłem drzwi. Zataczając się obszedłem wóz i usiadłem za kierownicą. Siedziałem tam, starając się ze wszystkich sił otrzeźwieć. Stałem na straconych pozycjach, ale jeszcze nie zostałem pokonany.