Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Skręciliśmy na północ w Aldwych i pojechaliśmy Drury Lane do ronda St Giles. Nie zrobiłem nic, żeby uciec, chociaż zatrzymywaliśmy się kilka razy na światłach. Mój towarzysz obserwował mnie czujnie, a ja, wciąż na próżno, usiłowałem sobie przypomnieć, skąd znam tę twarz. Pojechaliśmy Tottenham Court Road. Skręciliśmy w lewo, w prawo, znowu w lewo. Potem prosto w Regent’s Park i dalej półkolistą aleją. Zatrzymaliśmy się łagodnie przy kołowrotku u wejścia do Ogrodu Zoologicznego.

– Wchodzimy – zapowiedział mój towarzysz, wskazując głową zoo.

Wysiedliśmy z samochodu i szofer odjechał bez słowa.

– Pan płaci – oświadczyłem.

Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem. Spróbował jedną ręką wygrzebać pieniądze z kieszeni i przekonał się, że nie da rady, jeżeli chce zachować cały czas w gotowości nóż.

– Nie – powiedział. – Pan płaci. Za siebie i za mnie. Zapłaciłem, niemal z uśmiechem. Nie był ani trochę tak niebezpieczny, za jakiego chciał uchodzić. Przedostaliśmy się przez kołowrotek.

– A teraz dokąd? – spytałem.

– Prosto. Powiem panu.

Zwiedzających można było policzyć na palcach. Na tę listopadową słotę, we wtorek w porze lunchu brakło nawet tradycyjnych szkolnych wycieczek wysypujących się z autobusów. Ptactwo skrzeczało żałośnie i posępnie nad ptaszarnią, a tabliczka informowała, że sępy karmi się o trzeciej.

Na ławce siedział jakiś człowiek w ciemnym płaszczu i czarnym kapeluszu, spoglądając na wybieg dla lwów. Klatki były puste. Kochające słońce lwy przebywały w środku pod kwarcówkami.

– Tam – powiedział mój towarzysz, wskazując głową. Podeszliśmy. Człowiek w czarnym kapeluszu przyglądał się, jak nadchodzimy. Zarówno jego poza, jak i krój ubrania świadczyły, że ma pieniądze, władzę, wysoką pozycję towarzyską, a nosił się z tak drażniącą wyższością, jakiej nie powstydziłby się pracownik ministerstwa spraw zagranicznych. Tak jak mówił Dembley, to co sobą reprezentował nie przystawało do jego prezencji.

– Miałeś jakieś trudności? – spytał.

– Żadnych – odparł z zadowoleniem nożownik. Jasnoszare, lodowato zimne oczy eleganta sposępniały.

– To mnie wcale nie cieszy – powiedział.

Mówił z wyraźnym obcym akcentem, ale trudnym do określenia. Niektóre spółgłoski wymawiał twardo, a niektóre samogłoski opuszczał.

– Odejdź – rozkazał nożownikowi. – I czekaj.

Mój nijaki porywacz w swoim nijakim prochowcu skinął głową i oddalił się. Już już miałem sobie przypomnieć, gdzie go widziałem. Jakiś obraz wypłynął z mroków niepamięci, ale nie nabrał ostrości.

– Wolał pan przyjść – oświadczył elegant w kapeluszu.

– I tak, i nie.

Wstał. Był mojego wzrostu, ale grubszy. Cerę miał żółtawą i gładką, jeśli nie liczyć labiryntu zmarszczek wokół oczu, a włosy, o ile mogłem się zorientować pomimo kapelusza, prawie blond. Szacowałem, że jest ode mnie starszy o kilka lat.

– Zimno tu. Wejdźmy do środka – powiedział. Wszedłem z nim do pawilonu drapieżników, gdzie silny fetor dzikich zwierząt wydawał się być odpowiednią oprawą dla tej rozmowy. Mogłem się domyślić, czego chciał. Na pewno nie zabić, to mogli zrobić na Fleet Street lub gdziekolwiek po drodze. Zmusić mnie do milczenia. Pytanie tylko jak?

– Nie jest pan specjalnie zaskoczony – oświadczył.

– Czekaliśmy na jakąś… reakcję, spodziewaliśmy się jej – odparłem.

– Ach tak.

Zamilkł, przemyśliwając to sobie. Znudzony tygrys łypnął na nas leniwie, pazury miał schowane w okrągłe poduszki łap i nieznacznie kołysał ogonem na boki. Uśmiechnąłem się do niego szyderczo. Odwrócił się, zrobił trzy kroki naprzód, trzy kroki z powrotem, i krążył tak bez ustanku, idąc donikąd.

– Nie wystarczyła panu reakcja z zeszłego tygodnia?

– Bardzo się przydała – skomentowałem. – Zaprowadziła nas prosto do Charliego Bostona. Miło, że pan pyta. To znaczy, że jest pan jego pomagierem.

Posłał mi przejmująco lodowate spojrzenie.

– Ja go zatrudniam! – oświadczył.

Spuściłem oczy, nic nie mówiąc. Jeżeli tak łatwo było urazić jego dumę, mógł mi udzielić więcej odpowiedzi niż ja jemu.

Zganiłem ich za to, co zrobili w pociągu, kiedy się o tym dowiedziałem. Ale nie jestem już taki pewien, czy słusznie. Znów mówił cicho, uosobienie kultury, dyplomacji i taktu.

– Więc to nie było z pańskiego polecenia?

– Nie.

Przejechałem dłonią po grubym pręcie, który oddzielał o dwa kroki zwiedzających od klatek ze zwierzętami. Obojętny tygrys wyglądał jak oswojony, niezdolny do mordu, za łagodny, żeby rozszarpać, okaleczyć, ogryźć do kości.

Pan wie, czego chcemy – oznajmił uprzejmy tygrys u mojego boku. – Chcemy wiedzieć, gdzie ukrył pan konia.

– Po co? – spytałem.

Tylko na mnie łypnął. Westchnąłem.

– Co wam to da? – ciągnąłem. – Naprawdę chcecie nie dopuścić do jego udziału w gonitwie? Mądrzej byłoby zapomnieć o całej sprawie, zwinąć manatki i wynieść się ukradkiem.

– O tym zadecyduję ja sam – odparł.

Jego dumę znów czuć było na milę. Nie podobało mi się to. Niewielu wrogów było tak bezwzględnych, jak ci którzy bali się utraty twarzy. Zacząłem się zastanawiać, wobec jak szerokiej widowni musi tę twarz zachować. Im szerzej tym gorzej dla mnie.

– Gdzie on jest?

– Tomcio Paluch? – spytałem.

– Tomcio Paluch – powtórzył, wymawiając to imię ze szczególnym wstrętem.

– Tak.

– Jest najzupełniej bezpieczny.

– Panie Tyrone, dość tej zgrywy. Nie uda się panu ukrywać bez końca przed Charlie Bostonem.

Milczałem. Tygrys ziewnął, odsłaniając pełen garnitur kłów. Paskudny widok.

– Następnym razem nie będą tacy ostrożni – rzekł. Spojrzałem na niego z zaciekawieniem, zastanawiając się czy rzeczywiście sądzi, że ugnę się przed tak mglistą groźbą. Popatrzał mi prosto w oczy i nie przejął się tym, że nie odpowiadam. Serce mi się skurczyło. To jeszcze nie koniec.

– Kiedy dowiedziałem się – zaczął tonem towarzyskiej rozmowy – że w dzień po nieprzemyślanym napadzie Bostona widziano pana na wyścigach w Plumpton, wywnioskowałem, iż w pańskim przypadku uciekanie się do przemocy okaże się dla nas zbyt kłopotliwe. Widzę, że się nie omyliłem. Wydałem polecenie, żeby znaleziono inny środek nacisku. I oczywiście znaleźliśmy go. Dlatego powie nam pan, gdzie ukryty jest koń.

Wyjął czarny portfel z krokodylej skóry i wysunął z niego niewielką karteczkę złożoną na pół. Podał mi ją. Spojrzałem. Po mojej minie zorientował się, że doznałem głębokiego wstrząsu, i uśmiechnął się z zadowoleniem.

Była to fotokopia rachunku za hotel, gdzie nocowałem z Gail. „Państwo Tyrone. Pokój dwuosobowy”.

– Jak więc pan widzi, panie Tyrone, jeżeli chce pan utrzymać tę interesującą nowinę w tajemnicy przed żoną, musi nam pan podać ten adres.

W głowie miałem młyn, wirujący jak aparat do prania na sucho, ale nie mogłem nic sensownego wymyślić.

– Milczy pan, panie Tyrone? Bardzo to panu nie odpowiada, prawda? Dlatego powie nam pan. Z pewnością nie chciałby pan, żeby żona się z panem rozwiodła. Tak się pan natrudził, żeby ją wywieść w pole, więc na pewno pan wie, że rzuciłaby pana, gdyby to odkryła… – Wskazał na kopię rachunku. – A co by powiedziała na to, że ma pan ciemnoskórą kochankę? O innych randkach też wiemy. W zeszłą niedzielę i w niedzielę dwa tygodnie temu. O tym wszystkim dowie się pańska żona. Bogate kobiety nie tolerują takich rzeczy.

Zastanawiałem się w odrętwieniu, za ile Gail mnie sprzedała.

– A więc słucham, panie Tyrone. Adres.

– Potrzebuję trochę czasu – powiedziałem głucho.

– Zgoda – rzekł spokojnie. – Trzeba czasu, żeby oswoić się z tą myślą, prawda? Naturalnie, damy panu trochę czasu. Sześć godzin. Zadzwoni pan do nas dziś wieczorem, punktualnie o siódmej. – Podał mi biały kartonik z wypisanym na nim numerem telefonu. – Sześć godzin i ani minuty dłużej. Po upływie tego czasu wiadomość zostanie wysłana do pańskiej żony i nic pan na to nie poradzi. Czy to jasne?

29
{"b":"107672","o":1}