Elżbieto, pomyślałem. Mój Boże, Elżbieto. Muszę czasem to robić. Tylko czasem.
Zawładnęło mną na nowo znajome, nużące poczucie winy. Znów osaczył mnie świat.
Usiadłem i popatrzyłem niewidzącym wzrokiem na pociemniały pokój. Gail widocznie zorientowała się, że popełniła nietakt, bo podniosła się z westchnieniem i ubrała bez słowa.
Na dobre i na złe, pomyślałem gorzko. W dostatku i w biedzie. W zdrowiu i w chorobie będziesz jej wierny aż do końca waszych dni. Powiedziałem, że będę.
W dniu, w którym składałem to przyrzeczenie, wydawało mi się ono łatwe do spełnienia. Jednak nie dotrzymałem go. Gail była czwartą kobietą, jaką miałem w ciągu jedenastu lat. Pierwszą od blisko trzech.
– Jeżeli będziesz tak siedział, spóźnisz się na pociąg – sprowadziła mnie na ziemię.
Spojrzałem na zegarek, prócz którego nic na sobie nie miałem. Zostało mi piętnaście minut.
– Odwiozę cię na stację – powiedziała z westchnieniem. Dojechaliśmy tam z zapasem czasu. Wysiadłem z samochodu i podziękowałem jej uprzejmie za podwiezienie.
– Zobaczymy się jeszcze? – spytała. Zwykłe pytanie, żeby uzyskać odpowiedź. Zadane bez niepokoju. Kiedy tak na mnie patrzyła przez otwarte okno samochodu combi przy stacji Virginia Water, bardzo przypominała typową żonę z przedmieścia odwożącą męża na pociąg. Chłodna i jakże niepodobna do tamtej, figlującej na dywanie. Prędka i w namiętności, i w opanowywaniu uczuć. Takiej kobiety było mi trzeba.
– Nie wiem – odparłem niezdecydowanie. Na końcu peronu zapaliło się zielone światło.
– Do widzenia – powiedziała spokojnie.
– Czy wuj z ciotką zawsze w niedzielę grają w golfa? – spytałem ostrożnie.
Roześmiała się, aż żółte światła stacji odbiły się w jej oczach i na jej zębach.
– Niezawodnie.
– Może…
– Może zadzwonisz, a może nie. – Skinęła głową. – Tak jest uczciwie. A ja może będę w domu, a może mnie nie będzie.
Spojrzała na mnie przeciągle, uśmiechając się trochę do mnie, a trochę do siebie. Nie płakałaby, gdybym się więcej nie pokazał. A gdybym się pokazał, ugościłaby mnie. – Ale jeżeli chcesz się jeszcze ze mną zobaczyć, to długo z tym nie zwlekaj – dodała.
Podsunęła do góry szybę i odjechała bez jednego skinienia ręką i nie oglądając się ani razu za siebie.
Elektryczny pociąg, który miał mnie zawieść do domu, jak zielony robak wsunął się cicho na stację. Czterdzieści minut jazdy do Waterloo. Stamtąd metrem do King’s Cross. Trzy czwarte mili na piechotę. Dość czasu, żeby porozkoszować się odkrytym na nowo uczuciem zaspokojenia, przenikającym ciało. Dość czasu, żeby je potępić. Stanowczo zbyt często moje życie przypominało pole bitwy, na którym sumienie i żądza walczyły ze sobą o lepsze. A bez względu na to, które z nich brało górę, przegrany byłem zawsze ja.
– Spóźniłeś się – skarciła mnie teściowa z irytacją, co było do przewidzenia.
– Przepraszam.
Przyglądałem się, jak ze złością, szarpiąc palcami, naciąga rękawiczki. Płaszcz i kapelusz miała już na sobie, kiedy wszedłem.
– Z nikim się nie liczysz. Zanim dojadę do domu, zrobi się prawie jedenasta.
Nie odpowiedziałem.
– Jesteś egoistą. Wszyscy mężczyźni to egoiści.
Nie było sensu ani jej potakiwać, ani się z nią spierać. Katastrofalne, krótkotrwałe małżeństwo zostawiło w jej psychice głębokie urazy, które dokładając starań, przekazała swojemu jedynemu dziecku. Kiedy poznałem Elżbietę, chorobliwie bała się mężczyzn.
– Jesteśmy po kolacji – oznajmiła moja teściowa. – Zmywanie zostawiłam dla pani Woodward.
Z pewnością nic tak nie mogło zepsuć humoru pani Woodward, jak witająca ją w poniedziałek rano sterta brudnych naczyń z pozasychanymi resztkami jedzenia.
– Świetnie – powiedziałem, uśmiechając się fałszywie.
– Do widzenia Elżbieto – zawołała teściowa.
– Do widzenia mamo.
Otworzyłem jej drzwi, ale mi nie podziękowała.
– No to do następnej niedzieli – powiedziała.
– Zapraszamy.
Uśmiechnęła się cierpko, wiedząc, że nie mówię tego szczerze. Ponieważ przez cały tydzień pracowała jako recepcjonistka w prywatnej klinice dla odchudzających się, na odwiedziny u córki miała czas tylko w niedzielę. Najczęściej marzyłem, żeby zostawiła nas w spokoju, ale tej niedzieli jej wizyta umożliwiła mi wypad do Virginia Water. Ukręciłem łeb myślom o następnej niedzieli i o tym, jak mógłbym ją wykorzystać.
Po wyjściu teściowej podszedłem do Elżbiety i pocałowałem ją w czoło.
– Cześć – powiedziałem.
– Cześć, odrzekła. – Dobrze się bawiłeś po południu? Cios prosto w serce.
– Mhm.
– To dobrze… Mama znów zostawiła brudne naczynia – powiedziała.
– Nie przejmuj się, pozmywam.
– Co ja bym bez ciebie zrobiła!
Oboje znaliśmy odpowiedź. Beze mnie spędziłaby resztę życia w szpitalu, jak więzień pozbawiony możliwości ucieczki. Nie mogła oddychać bez elektrycznej pompy, pomrukującej u stóp jej łóżka. Nie mogła sama pokroić sobie jedzenia ani dotrzeć o własnych siłach do łazienki. Elżbieta, moja żona, była w dziewięćdziesięciu procentach sparaliżowana po heinemedinie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Mieszkaliśmy nad rzędem garaży w zaułku na tyłach Grays Inn Road. Jakaś spółka budowlana zburzyła niedawno stare domy naprzeciwko, dzięki czemu przynajmniej od czasu do czasu zalewało nas wieczorne słońce, ale teraz wznosiła fundamenty pod blok mieszkalny. Gdyby po jego zbudowaniu otoczyły nas zewsząd mury zaciemniające nam mieszkanie, musiałbym szukać innego. Niezbyt miła perspektywa. Przeprowadzaliśmy się już dwukrotnie i zawsze były z tym trudności.
Mieszkaliśmy dziesięć minut spacerkiem od redakcji „Famy”, żeby skrócić do minimum czas mojej wędrówki do pracy i z powrotem, jak również dlatego, że pociągi na wyścigi odjeżdżały przeważnie z Londynu. Okazało się, że w Londynie o wiele lepiej jest mieszkać w jakimś cichym zakątku, niż przy głównej ulicy. W naszym małym zaułku wszyscy sąsiedzi wiedzieli o chorobie Elżbiety, więc przechodząc pod jej oknem zadzierali głowę do góry i machali do niej ręką, a wielu z nich wpadało na pogawędkę i robiło nam zakupy.
Codziennie rano przychodziła pielęgniarka rejonowa, żeby robić masaż parowy zapobiegający odleżynom, który ja powtarzałem wieczorem. Pani Woodward, pielęgniarka częściowo kwalifikowana, lecz bez dyplomu, dyżurowała przy Elżbiecie przez sześć dni w tygodniu, od dziewiątej trzydzieści do szóstej po południu, a w razie potrzeby zgadzała się zostać dłużej. Najwięcej trudności nastręczało to, że Elżbieta nie mogła zostać w mieszkaniu sama nawet na pięć minut, ze względu na możliwość przerwy w dostawie prądu. Gdyby wysiadło główne źródło zasilania, mogliśmy podłączyć jej respirator do baterii, albo też obsługiwać go ręcznie, ale zawsze ktoś musiał być na miejscu, żeby zrobić to prędko. Pani Woodward była kobietą w średnim wieku, miłą, rzetelną i spokojną, a Elżbieta lubiła ją. Była również bardzo kosztowna, a ponieważ państwo ubezpieczeń społecznych przymyka swoje kaprawe oczy na niezdolne do samodzielnego życia żony, nie mogłem starać się choćby o ulgę podatkową z tytułu niezbędnych usług pani Woodward. Musieliśmy ją zatrudniać, a ona utrzymywała nas w biedzie – oto jak się sprawy miały.
W jednym z garaży pod naszym mieszkaniem stała stara furgonetka marki bedford, która była jedynym odpowiednim dla nas środkiem transportu. Wyposażyłem ją wiele lat temu w przenośną kozetkę, tak żeby mogła przewieźć Elżbietę, pompę, baterie i całą resztę. Wprawdzie cotygodniowy wyjazd byłby zbyt męczący, ale od czasu do czasu pozwalało to Elżbiecie zmienić otoczenie i odetchnąć wiejskim powietrzem. Dwukrotnie wybraliśmy się nad morze w przyczepie campingowej, ale dla Elżbiety było to niewygodne i czuła się nieswojo, a poza tym za każdym razem padało, więc daliśmy sobie z tym spokój. Oświadczyła, że wystarczają jej jednodniowe wycieczki. Chociaż lubiła je, to jednak ją wyczerpywały.