– Zacznie pan już w tym tygodniu – rzekł Vjoersterod. – W niedzielnym numerze oświadczy pan, że wszystko, co pan napisał w ciągu ostatnich dwu tygodni, nie znalazło potwierdzenia w faktach. Przywróci pan sytuację do stanu poprzedniego, kiedy jeszcze się pan nie zaczął wtrącać w moje sprawy.
– Dobrze.
Położyłem ostrożnie prawą rękę na lewym barku. Vjoersterod, przypatrując mi się, skinął głową.
– Zapamięta pan to sobie – powiedział trafnie. – Być może pocieszy pana zapewnienie, że wielu z tych, którzy mi weszli w drogę, już nie żyje. Największą korzyść będę miał z pana żywego. Jak długo będzie pan pisał pod moje dyktando, pańska żona jest bezpieczna, a interwencja mojego szofera zbędna.
Jego szofer, gdybyż tylko o tym wiedział, okazał się bladą kopią chłopców Charliego. Wbrew moim początkowym obawom, ich kastety wydawały się teraz znacznie gorsze. Bicie przez szofera było chwilową przykrością, którą mogłem znieść, ale nie unieszkodliwiło mnie tak, jak tamten wycisk. Obyło się bez połamanych żeber. Bez przenikającej wszystkie członki słabości. Tym razem czułem, że będę się mógł poruszać.
Elżbieta była bliska łez.
– Jak możecie – powiedziała. – Jak możecie być tacy… bestialscy…
Vjoersterod zachował niezmącony spokój.
– Dziwi mnie, że ma pani tyle serca dla męża po tym, jak sobie użył z tą kolorową dziewczyną – powiedział.
Przygryzła wargę i przekręciła głowę na poduszce, odwracając się od niego. Wbił we mnie niewzruszone spojrzenie.
– A więc powiedział jej pan – rzekł.
Nie było sensu mu odpowiadać. Gdybym powiedział mu we wtorek, kiedy po raz pierwszy próbował mnie do tego zmusić, gdzie jest Tomcio Paluch, oszczędziłbym sobie wielu zmartwień i bólu. Elżbieta nie dowiedziałaby się o Gail. Oszczędziłbym jej tej całej grozy. Przypomniał mi się fragment przedśmiertnej mowy Berta Checkova: „To właśnie ci, którzy nie wiedzą, kiedy się poddać, dostają najgorsze cięgi… to znaczy, na ringu…”
Przełknąłem ślinę. Ból rozchodził mi się z barków po całych plecach. Byłem śmiertelnie znużony i miałem serdecznie dość siedzenia na tym stołku. Niech go sobie pani Woodward zabierze, pomyślałem bez związku. Nie chcę go więcej widzieć w swoim mieszkaniu.
– Nalej panu szklankę – powiedział Vjoersterod do Rossa. Ross podszedł do tacy z opróżnioną do połowy butelką whisky, dwiema szklankami i tonikiem. Otworzył butelkę, wziął szklankę i napełnił ją aż po brzeg wlewając całą whisky.
– Proszę wypić – powiedział Vjoersterod, kiwając głową. Ross podał mi szklankę. Wybałuszyłem oczy.
– No, dalej. Proszę wypić – powtórzył Vjoersterod.
Zaczerpnąłem tchu, chcąc zaprotestować. Przysunął czubek buta do wyłącznika. Przytknąłem szklankę do warg i pociągnąłem łyk. Co pan każe, sługa musi.
– Do dna. Szybko – ponaglił mnie.
Nie miałem nic w ustach ponad dobę. Pomimo wrodzonej wytrzymałości, szklanka alkoholu na pusty żołądek nie była szczytem moich marzeń. Nie miałem wyboru. Wypiłem wszystko, nienawidząc Vjoersteroda całym sercem.
– Widać zmądrzał – powiedział Ross.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Stali w milczeniu przez prawie kwadrans, obserwując mnie.
– Proszę wstać – polecił Vjoersterod. Wstałem.
– Obrócić się dookoła.
Obróciłem się. Zachwiałem. Zatoczyłem. Zacząłem słaniać się na nogach. Vjoersterod kiwnął głową z zadowoleniem.
– To wszystko, panie Tyrone – oznajmił. – Na dzisiaj. Oczekuję, że zadowoli mnie pański niedzielny artykuł. Niech pan tylko spróbuje mnie nie zadowolić.
Skinąłem głową. Jakże niesłusznie. Gwałtownie mi się w niej zakręciło. Z trudem utrzymałem równowagę. Mój krwiobieg wchłaniał alkohol w katastrofalnym tempie.
Vjoersterod i Ross wyszli niespiesznie, nic już więcej nie mówiąc. W chwili, kiedy zamknęły się za nimi drzwi, obróciłem się na pięcie i popędziłem do kuchni. Dobiegł mnie pytający głos Elżbiety, ale nie mogłem jej teraz nic wyjaśnić, bo nie miałem chwili do stracenia. Zdjąłem z półki puszkę z solą, nasypałem jej prawie pół szklanki i nalałem drugie tyle wody.
Zamieszałem palcami. Szkoda czasu na łyżkę. Liczyła się każda sekunda. Wypiłem tę mieszankę. Smakowała jak siedem mórz i oceanów razem wziętych. Paliła w gardle. Po pierwszym łyku zmuszałem się do każdego następnego. Zacząłem się nią krztusić, zanim poskutkowała i została zwrócona wraz z resztką whisky, która nie zdążyła przeniknąć przez ściany żołądka.
Pochyliłem się nad zlewem, wymiotując i czując się fatalnie. W obecności Vjoersteroda zataczałem się bardziej, niż to było konieczne, ale alkohol naprawdę podziałał na mnie tak szybko i silnie, jak się tego obawiałem. Czułem jak uderza mi do głowy, zakłócając koordynację ruchów i burząc porządek myśli. Wyleczyć mnie mógł tylko czas.
Czas! Od chwili gdy wypiłem whisky, minęło niewiele ponad kwadrans. Przewidywałem, że za dziesięć, może dwadzieścia minut będę kompletnie pijany.
Nie wiedziałem czy Vjoersterod miał jakiś powód, żeby zmusić mnie do picia, czy pchnęło go do tego bezmyślne okrucieństwo. Wiedziałem tylko, że straszliwie komplikuje mi to moje plany.
Wypłukałem usta czystą wodą i wyprostowałem się. Jęknąłem, czując na barkach brzemię stłuczeń, które mi przypomniały, że mam jeszcze inne zmartwienie oprócz alkoholu. Wróciłem do Elżbiety, wytężając uwagę, żeby nie wpadać na ściany i drzwi, i podniosłem słuchawkę.
Pustka. Nie mogłem przypomnieć sobie numeru.
Pomyśl, rozkazałem sobie.
Pamięć usłuchała. Telefon odebrał Ondroy.
– Willy – powiedziałem. – Usuń konia z boksu sześćdziesiąt osiem. Rozmawiałeś z przeciwnikiem. Wystaw wszystkich strażników, jakich masz, i przenieś konia do innego boksu. Pilnuj boksu sześćdziesiąt osiem, może uda się przyłapać łobuzów na gorącym uczynku.
– Zrobi się!
– Nie mogłem temu zapobiec. Przepraszam.
– Nie martw się. Dopilnujemy, żeby nikt się do niego nie zbliżył. Zgadzam się, że bezwzględnie trzeba mu zapewnić bezpieczeństwo aż do gonitwy.
– Prawdopodobnie są gotowi na wszystko…
– Ja również.
Podbudowany jego zapewnieniami, odłożyłem słuchawkę na widełki i napotkałem przerażony wzrok Elżbiety.
– Ty – wyszeptała. – Co robisz?
Przysiadłem na chwilę na poręczy fotela. Czułem się wprost okropnie. Dokuczały mi sińce, mdłości, w dodatku byłem pijany.
– Posłuchaj, skarbie – powiedziałem. – Słuchaj uważnie. Nie mam czasu ci tego dwa razy powtarzać. Nie mogę wszystkiego odkręcić tak, żeby wyglądało jak przed napisaniem tych artykułów.
– Obiecałeś mu, że to zrobisz – przerwała mi zdezorientowana.
– Wiem, że obiecałem. Byłem do tego zmuszony. Ale nie mogę, dotrzymać słowa. Powiedziałem już o nim władzom wyścigowym. Nie mogę tego odwołać. I nie odwołam. Ten człowiek to łotr i trzeba się z nim rozprawić.
– Niech to zrobi ktoś inny.
– W ten sposób rodzi się tyrania.
– Dlaczego akurat ty? – jęknęła w proteście, ale pytanie wymagało odpowiedzi.
– Nie wiem… ktoś musi to zrobić.
– Ale ty mu uległeś… pozwoliłeś… Spojrzała na mnie rozszerzonymi z przerażenia oczami, nagle pojmując niebezpieczeństwo.
– Przecież on wróci.
– Tak. Kiedy przekona się, że Tomcio Paluch znalazł się w innym boksie i cała stajnia jest najeżona strażnikami. Domyśli się, że ich ostrzegłem, i wróci. Dlatego zabieram cię stąd. Zawiozę cię w inne miejsce. Nie mamy chwili do stracenia.
– Jak to, już?
– No chyba.
– Ależ, Ty… tyle wypiłeś… czy nie lepiej odłożyć to do rana?
Potrząsnąłem głową. Pokój zawirował. Przytrzymałem się fotela i czekałem, aż stanie w miejscu. Wiedziałem, że rano ból i złe samopoczucie nasilą się, a poza tym rano byłoby pewnie za późno. Obliczałem, że podróż rollsem do Heathbury i z powrotem zajmie niecałe trzy godziny.
– Zadzwoń do Sue i dowiedz się, czy Ron może przyjść mi pomóc. A ja zejdę na dół wyprowadzić samochód. Dobrze?
– Nie chcę jechać.