Na zadane pytanie Vjoersterod otrzymał odpowiedź.
– Sześćdziesiąt osiem. Dziękuję, dobranoc. Ostrożnie odłożył słuchawkę na widełki i nie odzywał się, przedłużając milczenie, które zapadło. Miałem cichą nadzieję, że skoro uzyskał to, po co przyszedł, łaskawie sobie teraz pójdzie. Niewielki skrawek nadziei, w dodatku okazał się płonny.
– Cieszy mnie panie Tyrone, że nareszcie zrozumiał pan konieczność współpracy ze mną – powiedział Vjoersterod, oglądając paznokcie. Znów zamilkł znacząco. – Jednak w pańskim przypadku byłbym niemądry, gdybym uwierzył, że ten stan rzeczy potrwa długo, jeżeli nie zrobię nic, aby przekonać pana, że musi się on utrzymać.
Spojrzałem na Elżbietę. Nie dotarł do niej, zdaje się, sens tego dość zawiłego zdania. Głowę miała ułożoną na poduszce tak, jakby odpoczywała, oczy zamknięte. Ulżyło jej, kiedy powiedziałem, gdzie jest koń. Myślała, że już po wszystkim.
Podążając za moim spojrzeniem i myślą, Vjoersterod pokiwał głową.
– W moim kraju wiele ofiar tej choroby korzysta z respiratorów – powiedział. – Znam się na tym. Wiem jak ważna jest elektryczność. Wiem o konieczności stałego dozoru. O cienkiej jak ostrze granicy pomiędzy życiem a śmiercią. Dobrze to znam.
Milczałem.
– Wielu mężów porzuca takie żony – ciągnął. – Ponieważ pan tego nie zrobił, a więc zmartwiłoby pana, gdyby stała jej się krzywda. Czy rozumuję słusznie? W rzeczy samej już pan to przed chwilą udowodnił, prawda? Nie zwlekał pan z powiedzeniem mi dokładnie tego, co chciałem wiedzieć.
Nic mu na to nie odpowiedziałem. Odczekał chwilę, po czym bez zająknienia mówił dalej. Treść jego wypowiedzi, jak już wcześniej przekonał się Dembley, kontrastowała w sposób makabryczny z jego formą.
– Cieszę się międzynarodową sławą, którą chcę zachować. W żadnym razie nie mogę pozwolić, żeby wścibscy żurnaliści wtykali nos w moje interesy i wystawiali mnie na pośmiewisko. Chcę to panu uzmysłowić raz na zawsze, wykarbować to w pańskiej pamięci, że mnie nie można wchodzić w drogę.
Ross zrobił krok w moją stronę. Skóra mi ścierpła. Starałem się z całych sił dorównać Vjoersterodowi w jego niewzruszoności.
Vjoersterod jeszcze nie skończył. Jeśli o mnie chodziło, to mógł sobie gadać całą noc. Nie uśmiechała mi się wcale ta druga ewentualność.
– Charlie Boston zawiadomił mnie, że unieszkodliwił mu pan jego ludzi. On również nie może sobie pozwolić na takie szarganie swojej opinii. Skoro więc z jego ostrzeżeń w pociągu nie wysnuł pan żadnej nauki poza tą, że należy ciosem oddawać za cios, zobaczymy, czy mojemu szoferowi powiedzie się lepiej.
Wsunąłem nogę pod stołek, obróciłem się na niej i wstając uderzyłem Rossa z obu rąk, jedną w żołądek, drugą w krocze. Zgiął się wpół, nie przygotowany na taki atak, a ja wyrwałem mu pałkę z ręki i uniosłem ją, żeby trzasnąć go w głowę.
– Ty… – jęknęła rozdzierająco Elżbieta. Okręciłem się z pałką w ręku i napotkałem zawzięte i nieubłagane spojrzenie Vjoersteroda.
– Proszę to rzucić – powiedział.
Trzymał czubek buta pod wyłącznikiem. Dzieliła nas odległość trzech kroków.
Zawahałem się, wrząc z wściekłości i pragnąc nade wszystko uderzyć go, powalić, usunąć ze swojego życia, a zwłaszcza z jego najbliższej godziny. Nie mogłem ryzykować. Jeden drobny ruch i odciąłby dopływ prądu. Nie mogłem podjąć ryzyka, że nie zdołam dotrzeć do włącznika na czas, bo przed sobą miałem Vjoersteroda, a za plecami Rossa. Ciężar pancerza udusiłby ją prawie natychmiast. Gdybym się im dłużej opierał, mógłbym spowodować jej śmierć.
– On pozwoliłby jej umrzeć. Był do tego zdolny. A ja musiałbym wytłumaczyć jej śmierć, a może nawet zostałbym oskarżony o jej zamordowanie. Że to niby nie chciana żona… Nie wiedział, że znam jego nazwisko i wiem o nim cośkolwiek. Spodziewał się pewno bezkarności, gdyby zabił Elżbietę. W żadnym razie nie mogłem podjąć takiego ryzyka.
Opuściłem wolno rękę, w której trzymałem pałkę, i rozwarłem palce. Ross, ciężko dysząc, schylił się i podniósł ją z dywanu.
– Niech pan siada, panie Tyrone – polecił Vjoersterod. – I nie wstaje. Niech się pan nie rusza. Wyrażam się jasno?
Cały czas trzymał czubek buta pod wyłącznikiem. Usiadłem śmiertelnie przerażony, kipiąc w środku, ale z nieustępliwą miną. Dwukrotnie w ciągu dwóch tygodni to było stanowczo za wiele.
Vjoersterod skinął na Rossa, który uderzył mnie mocno pałką w kark. Zabrzmiało to strasznie. Zabolało jeszcze gorzej.
Elżbieta krzyknęła. Vjoersterod spojrzał na nią bez litości i kazał Rossowi włączyć telewizor. Odczekali, aż się rozgrzeje. Ross nastawił dość głośno i zmienił kanał z wiadomości na muzyczny program rozrywkowy. Nie mogłem się niestety spodziewać, że jakiś sąsiad przyjdzie poskarżyć się na hałas. Jedyni sąsiedzi, którzy mieszkali odpowiednio blisko nas, pracowali w nocnym klubie i nie było ich teraz w domu.
Ross po raz kolejny zamierzył się pałką. Odruchowo zacząłem się podnosić… żeby mu oddać, żeby uciec, Bóg jeden wie.
– Siadać – rozkazał Vjoersterod.
Spojrzałem na czubek jego buta. Usiadłem. Ross zamachnął się i tym razem poleciałem w przód, spadając ze stołka na kolana.
– Siadać – powtórzył Vjoersterod. Sztywno wróciłem tam, gdzie mi kazał.
– Przestańcie – powiedziała do niego Elżbieta łamiącym się głosem. – Błagam, przestańcie.
Popatrzyłem na nią i napotkałem jej spojrzenie. Była zdjęta trwogą. Śmiertelnie przerażona. I jeszcze coś. Zaklinała mnie wzrokiem. Błagała. W jednej chwili stało się dla mnie oślepiająco jasne, że boi się, iż więcej nie zniosę, że pomyślę, iż nie jest tego warta, że w jakiś sposób powstrzymam ich od katowania mnie, nawet gdyby to oznaczało wyłączenie jej pompy. Vjoersterod wiedział, że tego nie zrobię. Zakrawało to na ironię, że on znał mnie lepiej niż moja własna żona.
Nie trwało to już długo. W każdym razie doszło do tego, że przestałem odczuwać poszczególne uderzenia z osobna, a raczej jako druzgocący dodatek do nieznośnej całości. Wydawało mi się, że na barkach spoczął mi ciężar całego świata. Atlas nie dorastał mi do pięt.
Nie spostrzegłem, kiedy Vjoersterod kazał Rossowi przerwać bicie. Dłonie miałem przyciśnięte do ust, a czubki palców wczepione we włosy. Jakiś śpiewający głupek w telewizorze doradzał wszystkim, żeby się rozchmurzyli. Ross zgasił go nagle w pół słowa.
– O Boże – jęknęła Elżbieta. – O Boże.
– Droga pani Tyrone – zwrócił się do niej uprzejmie Vjoersterod, pocieszając ją kpiąco. – Zapewniam panią, że mój szofer potrafi być znacznie bardziej nieprzyjemny. Zauważyła pani, mam nadzieję, że nie odebrał mężowi godności.
– Godności – powtórzyła słabym głosem Elżbieta. – Tak jest. Mój szofer pracował w więziennictwie, w kraju skąd pochodzę. Zna się na poniżaniu. Jednakże nie godziłoby się zastosować pewnych znanych mu metod wobec pani męża.
Następnie zwrócił się do mnie.
– Panie Tyrone, jeżeli znów spróbuje pan pokrzyżować mi plany, pozwolę szoferowi zrobić, co mu się żywnie podoba. Bez ograniczeń. Zrozumiał pan?
Milczałem.
– Zrozumiał pan? – powtórzył rozkazująco. Skinąłem głową.
– Dobrze. To jeszcze nie wszystko. Dopiero początek. Zrobi pan też coś bardziej pożytecznego. Zacznie pan dla mnie pracować. Będzie pan dla mnie pisał w swojej gazecie. Napisze pan, co panu każę.
Odjąłem wolno dłonie od twarzy i zwiesiłem je opierając przegubami na kolanach.
– Nie mogę – odparłem głucho.
– Przekona się pan, że pan może. I zrobi pan to na pewno. Pan to musi zrobić. I nie będzie się pan też nosił z zamiarem zrezygnowania z pracy w tej gazecie. – Dotknął wyłącznika błyszczącym noskiem brązowego buta. Przecież nie upilnuje pan żony przez resztę jej życia.
– Dobrze – powiedziałem wolno. – Napiszę, co pan każe.
– No.
Bert biedaczysko, pomyślałem z przygnębieniem. Z siódmego piętra na chodnik. Tylko że żadna suma, na którą bym się ubezpieczył, nie wynagrodziłaby Elżbiecie życia w szpitalu aż do śmierci.