Jan Łukasz zareagował, jak było do przewidzenia, żachnięciem, że niby „nikt nie może nam tego zrobić”.
Środowy ranek. W redakcji niewiele się dzieje. Derry z nogami na biurku, na suszce, Jan Łukasz pogrążony po uszy w lekturze wiadomości sportowych w dziennikach, milczący telefon, a wszystkie działy redakcji demonstrujące identyczne, gorączkowe nieróbstwo.
W tę stojącą wodę wpadła jak kamień podana przeze mnie wiadomość, że dwóch facetów, przybierając groźną postawę, zażądało ode mnie, żebym nie mieszał się w grandę z wycofanymi końmi. Jan Łukasz wyprostował się w krześle przypominając wojowniczo nadętą olbrzymią żabę i drżąc z zadowolenia, że artykuł dał wyraźny efekt. Rozczapierzając palce rzucił się do telefonu.
– Oddział w Manchester? Dajcie mi dział sportowy… To ty, Andy? Tu Łukasz Morton. Powiedz mi, co wiesz o bukmacherze, który nazywa się Charlie Boston. Ma sieć kolektur w Birmingham.
Słuchał dłuższej wypowiedzi z rosnącą uwagą.
– To pasuje – powiedział. – Tak. Tak. Doskonale. Rozpytaj się i daj mi znać.
Odłożył słuchawkę i potarł grdykę.
– Charlie Boston zmienił skórę rok temu – oznajmił. – Przedtem był w Birmingham zupełnie przeciętnym bukmacherem, który miał około sześciu kolektur i całkiem możliwą opinię. Andy mówi, że teraz jednak bardzo rozkręcił interes i tyranizuje innych. Twierdzi, że za dużo się ostatnio słyszy o Charliem Bostonie. Podobno zatrudnia dwóch byłych bokserów do ściągania długów od grających na kredyt klientów, w wyniku czego zbija ciężką forsę.
Przemyślałem to sobie. Charlie Boston ze swoimi kolekturami i bandziorami w ogóle mi nie pasował do przedstawionego przez Dembleya rysopisu cichego i spokojnego dżentelmena, jeżdżącego rollsem prowadzonym przez szofera i mówiącego z greckim, holenderskim bądź skandynawskim akcentem. Wydawało mi się też mało prawdopodobne, żeby ci dwaj byli wspólnikami. Nielegalną działalność mogły oczywiście prowadzić niezależnie od siebie dwie bandy, a jeśli tak, to co działo się, jeżeli krzyżowały się ich interesy? I której z nich dał się skusić Bert? Ale jeżeli stanowiły jedną całość, to facet w rollsie musiał być tu mózgiem, a Charlie Boston jego gangsterem. Szczucie mnie psami rasy bokser to klasyczny przykład gangsterskiego sposobu myślenia.
Jan Łukasz podniósł słuchawkę swojego telefonu, który zadzwonił. Słuchając, zmrużył oczy i obrócił głowę, żeby spojrzeć prosto na mnie.
– Jak to dostał straszny wycisk? Nic podobnego. W tej chwili jest w redakcji, a wczoraj był na wyścigach w Plumpton. Macie zbyt wybujałą wyobraźnię w tej waszej gazecie… Jeżeli mi nie wierzysz, sam z nim pogadaj. – Wręczył mi słuchawkę, mówiąc z grymasem: – To ten cholerny Connersley.
– Słyszałem – odezwał się w słuchawce dobitny, złośliwy głos – że jakieś bandziory z Birmingham pogruchotały ci kości w pociągu z wyścigów w Leicester.
– To plotka – odparłem znudzonym tonem. – Sam słyszałem ją wczoraj w Plumpton.
– Mój informator twierdzi, że nie mogłeś być wczoraj w Plumpton.
– Twój informator jest nierzetelny. Radzę ci z niego zrezygnować.
Krótka pauza.
– Mogę sprawdzić, czy tam byłeś.
– No to sprawdź.
Trzasnąłem słuchawką o widełki, dziękując gwiazdom, że Jan Łukasz najpierw zapoznał się z moją wersją wypadków.
– Podejmiesz ten sam temat w niedzielnym artykule? – spytał. Connersley nie zasiał w nim żadnych podejrzeń, już poszedł w zapomnienie. – Trzeba zabić im ćwieka do końca. Ponaglić władze wyścigowe do działania. Podrażnić. Zresztą wiesz, co trzeba robić.
Skinąłem głową. Wiedziałem, co trzeba robić. Moje stłuczenia dały mi bolesnego kuksańca. Dosyć, zaprotestowały natarczywie. Napisz przyjemny, nijaki kawałek na całkiem inny, najzupełniej niewinny temat.
– Przytocz parę wypowiedzi – polecił Jan Łukasz.
– Dobra.
– Wyskocz z jakimiś pomysłami – dodał niecierpliwie.
– Odwalam za ciebie całą robotę. Westchnąłem – płytko i ostrożnie.
– A może napisać, że dopilnujemy, żeby Tomcio Paluch wystartował w Pucharze Latarnika? – zaproponowałem.
– Mógłbym pojechać i umówić się z Ronceyem…
– „Fama” dopilnuje, żeby Tomcio Paluch wystartował?
– przerwał mi Jan Łukasz z roziskrzonym wzrokiem. – Ty, to genialnie! Zacznij artykuł właśnie od tego… „Fama” dopilnuje… Świetnie! Świetnie!
O mój Boże, pomyślałem. Jestem największym głupcem na świecie. Tonio Perelli przestrzegał, żebym trzymał się z dala od pociągów na wyścigi. Nie mówił nic o kładzeniu się na torach.
ROZDZIAŁ ÓSMY
U Ronceyów nic się nie zmieniło. Zwiędłe liście i pajęczyny tkwiły na swoich miejscach. W kuchni na stole nie zobaczyłem kapiącego mięsa, leżały za to dwa nie oskubane bażanty z wiotkimi szyjami. Zlew wypełniały brudne naczynia i silniej niż przedtem czuć było smród gumiaków.
Przyjechałem bez uprzedzenia, o wpół do trzeciej i zastałem samego Ronceya na podwórzu. Przypatrywał się, jak Pat ze staruszkiem przepiłowują wielki kloc uschłego drzewa. Po spojrzeniu jakim mnie obrzucił poznałem, że nie jest zachwycony moim przybyciem, ale w końcu zaprowadził mnie do salonu, rzucając na odchodnym synowi polecenie, żeby, jak skończy z rąbaniem drzewa, posprzątał siodlarnię.
Ronceyowa leżała na kanapie, pogrążona we śnie. W dalszym ciągu nie miała na sobie pończoch, tylko wciąż te same niebieskie papucie, wciąż tę samą żółtą sukienkę, mocno już przybrudzoną z przodu. Roncey spojrzał na nią zupełnie obojętnie i wskazał mi jeden z foteli.
– Nie potrzebuję pomocy „Famy” – powtórzył to, co powiedział na podwórku. – Bo i po co?
A czy zależy panu na tym, żeby Tomcio Paluch pobiegł w Pucharze Latarnika?
Jasne, że pobiegnie – oświadczył stanowczo z zaciętą i nieprzejednaną miną. – Mówiłem już panu. Każdy, kto każe mi zrobić inaczej, będzie musiał zmienić zdanie.
– W takim razie zdarzy się jedno z dwojga – powiedziałem spokojnie. – Albo inicjatorzy tego szwindla zrezygnują z próby niedopuszczenia Tomcia Palucha do startu wskutek publikacji na ich temat. Albo też nie zrezygnują i mu w tym przeszkodzą. Jeżeli mają choć odrobinę rozsądku, to porzucą ten pomysł. Ale nie wiem, czy można Uczyć na to, że są rozsądni.
– Nie przeszkodzą mu w starcie – oznajmił, wysuwając wojowniczo szczękę, z uporem w oczach.
– Zapewniam pana, że jeżeli zechcą, to w taki czy inny sposób dopną swego.
– Nie wierzę panu.
– Ale czy nie zezwoliłby pan na podjęcie środków bezpieczeństwa, tak na wszelki wypadek? „Fama” pokryje wszelkie koszty.
Obrzucił mnie długim, nieugiętym spojrzeniem.
– A czy to nie jest aby zwykły chwyt reklamowy, żeby okryć chwałą pańską polującą na sensację gazetę? – spytał.
– Korzyści będą obopólne – odparłem. – Z jednej strony dla pana i graczy na wyścigach, z drugiej dla nas. Ale cel wyłącznie jeden: bezpieczeństwo Tomcia Palucha i jego start w Pucharze Latarnika.
Zastanowił się nad tym, co powiedziałem.
– A co to za środki bezpieczeństwa? – spytał wreszcie.
Żywiąc mieszane uczucia, westchnąłem w duchu, ja – narciarz z połamanymi żebrami na szczycie stromego i wyboistego stoku, na który sam się wdrapałem.
– Są trzy podstawowe – odparłem. – Najprostszy to list do Weatherbych, oznajmiający o pańskim stanowczym zamiarze wzięcia udziału w Pucharze Latarnika i zawierający prośbę, żeby skontaktowali się z panem w razie otrzymania jakichś poleceń w sprawie jego skreślenia ze startu przed lub po potwierdzeniu w przyszły wtorek jego udziału na cztery dni przed gonitwą. Zdaje pan sobie przecież sprawę, że ja albo ktokolwiek mógłby wysłać telegram albo teleks wycofujący konia i że miałby pan trochę zachodu, żeby odkręcić sprawę.
Otworzył szeroko usta ze zdumienia.
– Ktokolwiek?!
– Każdy, kto by się podpisał pańskim nazwiskiem, oczywiście. Weatherby’owie otrzymują setki odwołań tygodniowo. Nie sprawdzają, czy takie jest rzeczywiście życzenie trenera. No bo niby dlaczego mieliby sprawdzać.