Литмир - Электронная Библиотека

– Boże święty – powiedział oszołomiony. – Zaraz napiszę. A raczej zadzwonię. – Zrobił ruch, żeby wstać.

– Aż tak się nie spieszy – powstrzymałem go. – Jeżeli wyślą odwołanie, to najprawdopodobniej w ostatniej chwili, po to, żeby dać graczom jak najwięcej czasu na zrobienie zakładów przed ogłoszeniem listy startowej.

– No tak… rzeczywiście – powiedział. Rozsiadając się, o czymś nagle pomyślał. – Jeżeli „Fama” ogłosi, że zapewni bezpieczeństwo Tomciowi Paluchowi, a potem on z jakiegoś powodu jednak nie wystartuje, to bardzo głupio wypadniecie.

Skinąłem głową.

– Ryzykujemy – przyznałem. – Ale… zrobimy, co się da. Nie wystarczy nam jednak pańska obwarowana zastrzeżeniami zgoda, oczekujemy, że będzie pan z nami z całym zaangażowaniem współpracował.

– Będzie jak chcecie – postanowił. – Co dalej?

– Koniecznie będzie trzeba przewieźć Tomcia Palucha do innej stajni.

Tylko nie to – powiedział wstrząśnięty.

– Tutaj jest dla niego zbyt niebezpiecznie.

– A więc dokąd ma iść? – spytał, przełknąwszy ślinę.

– Do jednego z najlepszych trenerów. Nadal będzie fachowo przygotowywany do gonitwy. Może jeść to do czego przywykł. Codziennie otrzyma pan o nim szczegółowe informacje.

Kilka razy otworzył i zamknął usta, jakby mowę mu odjęło.

– Po trzecie – ciągnąłem. – Pańska żona i przynajmniej trzej młodsi synowie muszą gdzieś wyjechać.

– To niemożliwe – zaprotestował odruchowo.

– To konieczne. Jeżeli któryś z nich zostanie porwany, to postawi pan jego życie przeciwko startowi konia?

– Nie mogę w to uwierzyć – odparł słabym głosem.

– Już taka sama groźba może wystarczyć. Ronceyowa uniosła się otwierając oczy. Bynajmniej nie były zaspane.

– Gdzie i kiedy jedziemy? – spytała.

– Jutro. Dowie się pani, jak dojedzie na miejsce. Uśmiechnęła się promiennie. Marzenia stały się rzeczywistością. Natomiast Roncey wcale nie był zachwycony.

– To mi się nie podoba – oznajmił, marszcząc brwi.

– Najlepiej, gdybyście wszyscy wyjechali. Całą rodziną – powiedziałem.

Roncey potrząsnął głową.

– Mam inne konie, no i gospodarstwo – powiedział. – Nie mogę wszystkiego zostawić. Pat jest tu potrzebny, a Peter też.

Przystałem na to, bo wymogłem na nim to, co najważniejsze.

– Proszę nie mówić dzieciom, że jadą – powiedziałem do Ronceyowej. – Niech pani nie posyła ich jutro rano do szkoły, a o dziewiątej ktoś po was przyjedzie. Wystarczy pani ubranie na co dzień. Będzie pani poza domem tylko do przyszłej soboty, do rozegrania tej gonitwy. Poza tym proszę pod żadnym pozorem nie pisać listów bezpośrednio na ten adres i nie pozwolić wysyłać ich dzieciom. Jeżeli zechce pani napisać, proszę zaadresować je do nas, do „Famy”, a my dopilnujemy, żeby pani mąż je otrzymał.

– Ale Victor może do nas pisać? – spytała.

– Oczywiście… jednak także za pośrednictwem „Famy”. Ponieważ nie będzie wiedział, gdzie jesteście.

Oboje zaprotestowali, lecz w końcu dotarł do nich sens tej procedury. Nie mógł zdradzić tego, czego nie wiedział, nawet przypadkiem.

– Mogą ich szukać nie tylko ludzie z tego gangu – wyjaśniłem przepraszającym tonem. – Będzie na nich polować kilka konkurujących z nami gazet, po to, żeby podstawić nogę „Famie”. A dziennikarze mają dużą wprawę w odnajdywaniu ludzi, którzy chcą pozostać w ukryciu.

Zostawiłem Ronceyów patrzących tępo na siebie i wróciłem bedfordem do Londynu. Podróż bardzo mi się dłużyła, a w czasie jazdy odezwało się nieznośnie wiele bolesnych miejsc. Resztki mikstury Tonią wypiłem tuż przed wejściem rano do redakcji i znów zażyłem pigułek Elżbiety, które nie były tak skuteczne. Zanim dotarłem do domu, byłem zmęczony, spragniony, obolały i wylękniony.

Na pierwsze trzy dolegliwości zaaplikowałem sobie fotel i whisky. Zastanowiłem się nad swoim lękiem i nie wiedziałem, co byłoby gorsze: jeszcze jedno spotkanie z chłopcami Charliego czy kompletne niepowodzenie z Tomciem Paluchem. Mogło się zdarzyć jedno albo drugie. Albo nawet obie rzeczy naraz.

– Ty, co się stało? – spytała Elżbieta. Miała zaniepokojoną minę i głos.

– Nic – odparłem z uśmiechem. – Naprawdę nic, skarbie. Jej zatroskana twarz wygładziła się, kiedy się do mnie uśmiechnęła. Pompa pomrukiwała i dudniła, tłocząc jej powietrze do płuc. Elżbieta, moje biedne maleństwo. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem czule jej policzka, a ona obróciła głowę i pocałowała mnie w palce.

– Jesteś fantastyczny, Ty – powiedziała.

Mówiła podobne rzeczy przynajmniej dwa razy na tydzień. Zmarszczyłem nos i odpowiedziałem jej to, co zwykle.

– Ty też jesteś nie najgorsza.

W koszmarze, w jaki jeden mały wirus zamienił moje i jej życie, nigdy nie nastąpił zwrot na lepsze. I nie można się go było spodziewać. W przypadku Elżbiety ten koszmar był zupełny i nieodwracalny, ja natomiast miałem swoje furtki, jak na przykład Gail. Kiedy z nich korzystałem, czułem się winny, i to nie jak zwykły zdradzający mąż, ale jak dezerter. Elżbieta nie mogła opuścić pola bitwy, ale ja, kiedy już miałem wszystkiego dość, wymykałem się, zostawiając ją samą.

Nazajutrz rano o dziewiątej Derry zabrał Ronceyową i jej trzech synów do swojego austina, nie zbaczając z drogi zawiózł ich do Portsmouth, a stamtąd promem samochodowym na wyspę Wight.

W południe zajechałem na farmę Ronceyów samochodem z przyczepą do przewozu koni, pożyczoną od redaktora działu finansowego, którego córka brała udział w popisach jazdy konnej z przeszkodami. Roncey bardzo niechętnie rozstawał się z Tomciem Paluchem i załadował drugą przegrodę w przyczepie workami z karmą, belami siana, dodając do tego pół kopy jaj i skrzynkę piwa. Zapisał cztery bite strony, tu i ówdzie coś wymownie podkreślając, szczegółowymi instrukcjami, jak odżywiać konia i jak go trenować. Zapewniłem go co najmniej pięć razy, że dopilnuję, aby trener wypełnił zalecenia co do joty.

Pat pomagał w ładowaniu, krzywo się uśmiechając, bynajmniej nie zmartwiony, że ojcu zabierają konia. Spostrzegłszy, że mu się przyglądam, obrzucił mnie szybko spojrzeniem pełnym ironii, a kiedy przechodził obok, uginając się pod ciężarem siana, szepnął:

– Teraz wie, jak to smakuje.

Zostawiłem strapionego Ronceya, przypatrującego się odjazdowi swojego skarbu, na środku niechlujnego podwórza i poprowadziłem wóz ostrożnie drogami hrabstwa Essex, kierując się na zachód, do hrabstwa Berkshire. Po przejechaniu pięciu mil zatrzymałem się przy budce telefonicznej i zadzwoniłem do szkoły sztuk pięknych.

– A to ci niespodzianka – przywitała mnie Gail.

– Tak – przyznałem. – Co powiesz na randkę w niedzielę?

– Hmmm. – Zastanawiała się chwilę. – A może by tak jutro?

– Nie masz lekcji?

– Mówię o jutrzejszej nocy – wyjaśniła.

– Jutrzejszej… całej nocy?

– Uda ci się wyrwać?

Odetchnąłem tak głęboko, aż drgnęły mi bolące żebra. Zależało to od tego, czy pani Woodward będzie mogła zostać, jak czasem robiła.

– Ty? – odezwała się Gail. Jesteś tam?

– Właśnie myślę.

– O czym?

– Co powiedzieć żonie.

– Jesteś niemożliwy – powiedziała. – A więc tak czy nie?

– Tak – odparłem z westchnieniem. – Gdzie?

– Chyba w hotelu.

– Dobrze – zgodziłem się.

Spytałem, o której kończy pracę i ustaliliśmy, że spotkamy się na dworcu King’s Cross. Kiedy zadzwoniłem do domu, telefon odebrała Elżbieta.

– Ty? Gdzie jesteś?

– W drodze. Nic się nie stało. Tylko zapomniałem przed wyjściem spytać pani Woodward, czy będzie mogła zostać jutro na noc… tak żebym zdążył do Newcastle przed rozpoczęciem sobotnich wyścigów.

Ty, świnio, pomyślałem. Podła, parszywa świnio. Ty kłamco, ty oszuście. Przybity, słuchałem, jak Elżbieta pyta panią Woodward, a jej odpowiedź nie przyniosła mi ulgi.

– Pani Woodward się zgadza, nic nie stoi na przeszkodzie. Wrócisz do domu w sobotę?

– Tak, skarbie. Chociaż późno.

– Oczywiście.

– Do zobaczenia dziś wieczorem.

23
{"b":"107672","o":1}