Литмир - Электронная Библиотека

– Pa, pa, Ty – powiedziała tonem, w którym wyczuwało się uśmiech. – Do zobaczenia.

Przez całą drogę do stajni Nortona Foxa żałowałem tego, co zrobiłem, wiedząc zarazem, że tego nie zmienię. Wciąż te same myśli chodziły mi w kółko po głowie, aż zaczął mi ją rozsadzać łupiący ból, kiedy dojeżdżałem do Berkshire.

Fox zajrzał ciekawie do przyczepy stojącej na prywatnym podjeździe przed jego domem.

– A więc to jest ten osławiony Tomcio Paluch – rzekł. – Nie powiem, żebym patrząc stąd miał o nim pochlebne zdanie.

– Ani patrząc skądinąd – powiedziałem. – Jestem ci wdzięczny, że przyjmiesz go do siebie.

– Cieszę się, że mogę pomóc. Umieszczę go w boksie obok Zygzaka, żeby Sandy mogła doglądać ich obu.

– Nie powiesz jej co to za koń? – spytałem z niepokojem.

– Naturalnie, że nie powiem – odparł tak, jakbym zadał głupie pytanie. – Ostatnio nabyłem w Kent konia do przeszkód… Dopiero co przełożyłem na później termin jego odbioru, ale Sandy i reszta stajennych myśli, że Tomcio Paluch to właśnie on.

– Wspaniale.

– Zaraz zawołam głównego stajennego, żeby wprowadził przyczepę na podwórze i rozładował. Mówiłeś przez telefon, że wolałbyś nie rzucać się w oczy… Chodź do środka na herbatę.

Cokolwiek za późno, kiedy już przyjąłem zaproszenie, przypomniałem sobie smolisty napar z poprzedniej wizyty. Nic się nie zmieniło. Norton zwierzył mi się, że jego była gospodyni tak oszczędzała, że nie mógł jej skłonić, żeby parzyła odpowiednio mocną.

– Czy fotoreporter z „Lakmusa” już tu dotarł? – spytałem, kiedy wrócił z podwórza, nalał sobie herbaty i siadł naprzeciwko mnie.

Skinął głową.

– Zrobił Sandy kilkadziesiąt zdjęć, więc była wniebowzięta. – Poczęstował mnie kawałkiem suchawego keksu, a kiedy odmówiłem, nie zniechęcony tym sam zjadł duży kawał. – Ten twój artykuł w zeszłą niedzielę – powiedział uporawszy się z rodzynkami – to musiała być w pewnych kręgach prawdziwa bomba.

– Mhm, na to właśnie liczę – odparłem.

– Brevity… ta moja klacz na mistrzostwa przeszkodowe… jest bez wątpienia jednym z tych wycofanych koni, o których pisałeś, prawda? Chociaż nie podałeś czarno na białym jej imienia.

– Tak.

– Dowiedziałeś się, Ty, dlaczego właściwie Dembley wycofał swojego konia, a potem na dobre rzucił wyścigi?

– Tego nie mogę ci powiedzieć, Norton – odparłem. Rozważył te słowa z głową przekrzywioną na bok, po czym skinął nią, jakby moja odpowiedź go zadowoliła.

– No to kiedyś mi o tym opowiesz – rzekł. Uśmiechnąłem się przelotnie.

– Pod warunkiem, że gang zostanie rozgromiony – powiedziałem.

– Rób tak dalej, jak robisz, a dojdzie do tego. Jeżeli nadal będziesz o tym pisał, to rynek zakładów długoterminowych stanie się tak niepewny, że zaczniemy naśladować Amerykanów, którzy wykupują zakłady tylko w dniu gonitwy, nigdy wcześniej. Tam u nich nie ma wcale totka poza torem wyścigowym, prawda?

– Legalnie nie ma.

Wypił herbatę wielkimi łykami, aż zostały same fusy. To by nam nabiło kasę, gdyby gracze musieli przychodzić na wyścigi, żeby grać. A tym samym wzrósłby znacznie fundusz nagród… Zauważyłeś, że ich najlepszy dżokej zarobił w zeszłym roku grubo ponad trzy miliony dolarów? A nasz Gordon Richards… szkoda słów.

Odstawiłem wypitą do połowy herbatę i wstałem.

– Muszę już wracać, Norton – powiedziałem. – Jeszcze raz dziękuję za pomoc.

– Zrobię wszystko, żeby drugi taki wypadek jak z Brevity już się nie wydarzył.

– Prześlij rachunek na adres „Famy”. Skinął głową.

– I mam dzwonić codziennie do redakcji sportowej, nie rozmawiać z nikim oprócz ciebie, Derry’ego Clarka albo kogoś, kto nazywa się Jan Łukasz Morton. Czy tak? – spytał.

– Jak najbardziej – odparłem. – Aha… a tu masz instrukcje Ronceya. Co wieczór w jadłospisie Tomcia Palucha mają się znaleźć jajka i piwo.

– Mam takiego właściciela, który przysyła swojemu koniowi szampana – powiedział Norton.

Odwiozłem przyczepę z powrotem do domu znajomego redaktora, przesiadłem się na swojego bedforda i pojechałem do siebie. Zegar wskazywał za dziesięć siódmą. Pani Woodward miała wspaniały tydzień pod względem nadgodzin i przyrządziła nam na kolację kurczę po królewsku, które czekało na mnie, gorące, że tylko siadać i jeść. Podziękowałem jej.

– Nie ma za co, panie Tyrone, to sama przyjemność. Pa, pa złotko, do jutra, przyniosę sobie rzeczy na nocleg.

Pocałowałem Elżbietę, nalałem whisky, zjedliśmy kurczaka, obejrzeliśmy program telewizyjny i uszło ze mnie trochę napięcia tego dnia. Po kolacji czekało mnie pisanie niedzielnego artykułu. Mój zapał do tego przedsięwzięcia? Znacznie poniżej zera. Wszedłem do swojej pracowni z silnym postanowieniem sklecenia spokojnego, stonowanego dalszego ciągu artykułu z zeszłego tygodnia. Nie miałem zamiaru się wychylać. Niestety w trakcie pisania te zbożne postanowienia po większej części wyparowały. Wiedziałem, że ani Charlie Boston, ani zagraniczny dżentelmen w rollsie nie będzie zachwycony owocem mojej pracy.

Przed wyjściem rano do redakcji spakowałem neseser na wyjazd z noclegiem, a Elżbieta przypomniała mi o zabraniu budzika i czystej koszuli.

– Nie znoszę kiedy wyjeżdżasz – powiedziała. – Wiem, że nie jeździsz często, pewnie znacznie rzadziej, niż powinieneś. Wiem, że starasz się nie obsługiwać zawodów daleko od Londynu… Prawie zawsze robi to Derry, a ja czuję się taka winna, bo jego żona musi wtedy sama zajmować się tym ich maleństwem…

– Nie zamartwiaj się tak – powiedziałem z uśmiechem. – Derry lubi wyjeżdżać.

Sam niemal uwierzyłem, że naprawdę jadę po południu pociągiem do Newcastle. Od spotkania z Gail dzieliło mnie tyle godzin, że ona sama wydawała mi się nierealna. Pocałowałem Elżbietę trzy razy w policzek, szczerze żałując, że ją opuszczam. Mimo to wyszedłem.

W redakcji nie zastałem ani Jana Łukasza, ani Derry’ego. Sekretarka Jana Łukasza wręczyła mi dużą kopertę mówiąc, że goniec dostarczył ją w środę, tuż po moim wyjściu. Rozciąłem kopertę. Zawierała korektę mojego artykułu dla „Lakmusa” z prośbą o natychmiastowe przeczytanie i akceptację.

– Telefonowali wczoraj do pana z „Lakmusa” dwa razy – dodała. Numer idzie dziś do druku. Jest pan pilnie potrzebny.

Przeczytałem artykuł. Shankerton pozmieniał go tu i ówdzie i odcisnął na całości swoje nieco pedantyczne poglądy na gramatykę. Westchnąłem. Nie podobały mi się te zmiany, ale sto pięćdziesiąt gwinei plus zwrot wydatków złagodziły moje wzburzenie.

– Niestety, nie mogliśmy czekać z drukiem, ponieważ pan się nie odezwał – powiedział przez telefon Shankerton swoim bezbłędnie ustawionym tenorem, wyrażając jednocześnie urazę i przeprosiny.

– Moja wina – przyznałem. – Dopiero co odebrałem pański list.

– Ach tak. No ale po tym, jak trochę nad nim popracowałem, uważam, że czyta się bardzo dobrze. Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Wydaje nam się, że spodoba się naszym czytelnikom. Lubią takie serdeczne, ludzkie podejście.

– Cieszę się – odparłem uprzejmie. – Prześle mi pan egzemplarz?

– Zanotuję to sobie dla pamięci – rzekł głosem jak aksamit. Pomyślałem, że prawdopodobnie będę go musiał kupić sobie w kiosku. – Proszę mi podać, jakie poniósł pan wydatki. Mam nadzieję, że niewielkie?

– Oczywiście – przyświadczyłem. – Znikome.

Jan Łukasz i Derry wrócili akurat, kiedy skończyłem rozmowę. Nie zadając sobie trudu przywitania się ze mną, Jan Łukasz wyciągnął rękę po moją niedzielną daninę. Wyjąłem ją z kieszeni, a on rozłożył maszynopis i przeczytał go.

– Hm – mruknął. – Spodziewałem się czegoś zjadliwszego. Derry wziął ode mnie jedną z kopii artykułu i przeczytał go.

– Więcej zjadliwości, a pożarłby całą stronę – sprzeciwił się Derry.

– Nie mógłbyś bardziej podkreślić, że tylko „Fama” wie, gdzie jest Tomcio Paluch? – spytał Jan Łukasz. – Dałeś to tylko do zrozumienia.

– Jeżeli nalegasz.

– Owszem, nalegam. Skoro „Fama” płaci rachunki, to chcemy, żeby nam przypadła w udziale jak największa zasługa.

24
{"b":"107672","o":1}