– Ja przecież w życiu nie byłam w Afryce – powiedziała.
– Nie rozpoznałam jego wymowy, w ogóle się nad nią nie zastanawiałam. Idiotyczne, co?
Podszedł do nas jakiś bywalec w tweedowym garniturze w kratę i poprosił, żebyśmy się odsunęli, bo chce przeczytać wiadomości na tablicy za naszymi plecami. Odeszliśmy kilka kroków dalej i przystanęliśmy.
– A więc będziemy się czasem widywać na wyścigach – powiedziała.
– Pewno tak.
Przyjrzała się dokładnie mojej twarzy i spytała:
– Jeżeli naprawdę masz na to ochotę, to dlaczego… dlaczego jej nie rzucisz?
– Nie mogę.
– Ale moglibyśmy… przecież chcesz być ze mną. Wiem, że chcesz. Pieniądze to nie wszystko.
Uśmiechnęła się krzywo. A jednak mimo wszystko coś dla niej znaczyłem, skoro zdobyła się, żeby to powiedzieć.
– Będziemy się czasem widywać – powtórzyłem jak automat. – Na wyścigach.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Ronceya złapałem, gdy wychodził z jadalni, i zawiadomiłem go, że Tomciowi Paluchowi bynajmniej nie przestało grozić niebezpieczeństwo.
– Przecież tu dojechał – wycedził.
– Dojechał dzięki nam – przypomniałem mu. – A do gonitwy mamy jeszcze dwie godziny.
– Co, według pana, mam robić? Trzymać go za rękę?
– Nie zaszkodziłoby – odparowałem.
Jak zwykle stoczył wewnętrzną walkę, w której instynkt agresji pchał go do niezależności, a rozsądek nakazywał dojście do porozumienia.
– Peter może posiedzieć przy boksie w stajniach – powiedział niechętnie.
– A gdzie on teraz jest?
– Kończy lunch – odparł, wskazując ręką za siebie.
– Jeżeli nie ma przepustki dla stajennych, to sam pan musi go tam wprowadzić.
Burknął coś i zgodził się, po czym wrócił po syna. Poszedłem z nim do zabudowań stajennych i wypytałem strażnika przy bramie, który powiedział mi, że próbowało się dostać do środka tylu, co zwykle, ale nie gość, którego odprawił rano. Pułkownik Ondroy kazał mu złapać faceta za kołnierz i zamknąć go w magazynie, gdyby znów się tu pokazał i zaczął węszyć.
Uśmiechnąłem się z aprobatą i wszedłem do stajni z Ronceyem przyjrzeć się koniowi. Stał cierpliwie w boksie, z przekrzywionym biodrem, dając odpocząć tylnej nodze. Kiedy otworzyliśmy drzwi, odwrócił leniwie łeb i łypnął na nas spokojnym okiem. Wypisz wymaluj koń nie przygotowany do biegu, ani trochę nie podekscytowany, wyglądający tak, jakby mu nie zależało na zdobyciu Złotego Pucharu Latarnika.
– Czy zawsze zachowuje się tak przed gonitwą? – spytałem. – Wygląda jakby go odurzono narkotykiem.
Roncey popatrzył na mnie z przestrachem i pośpieszył do łba swojego pupila. Zajrzał mu w pysk i w oczy, obmacał szyję i nogi, trącił butem małą kupkę odchodów i przyjrzał im się uważnie. Potrząsnął głową.
– Jaki tam narkotyk. Nie widzę nic podejrzanego – powiedział.
– Nigdy się nie denerwował – odezwał się Peter. – Ma to po przodkach.
Po jego wyglądzie można by sądzić, że jego przodkowie ciągnęli wózki z mlekiem. Powstrzymałem się przed wypowiedzeniem tego na głos. Wyszedłem na wybieg z Ronceyem i wymogłem na nim, że jeżeli zgodzi się na to kierownictwo wyścigów, to osiodła konia nie w boksach do siodłania, ale w stajni.
Kierownictwo, w skład którego wchodził Erie Youll, nie miało żadnych obiekcji. Przykazano tylko, żeby Tomcio Paluch odbył przepisową trzykrotną rundę po padoku tak, aby publiczność mogła go sobie obejrzeć bez dżokeja, ale pozwolono, żeby szedł kilka kroków od ogrodzenia, prowadzony i pilnowany przeze mnie i Petera.
– To tylko strata czasu – burknął Roncey. – Nikt tam nie będzie niczego próbował.
Pierwsze dwie gonitwy obejrzałem z trybuny prasowej, a dzielącą je przerwę wykorzystałem na przechadzkę bez celu w tłumie, przekonując sam siebie, że nie robię tego wcale, by choć przelotnie ujrzeć Gail.
Nigdzie jej nie zauważyłem. Natomiast wpadł mi w oko Dermot Finnegan. Karłowaty irlandzki dżokej umyślnie przeciął mi drogę, odsłaniając szczerbate zęby w szerokim uśmiechu. Zobaczyłem, że jest ubrany w barwy właściciela konia, jakby za chwilę miał startować w gonitwie. Kurtkę miał z przodu umyślnie rozpiętą. Uprzytomniłem sobie wreszcie, do kogo należy fioletowa gwiazda na tle w różowe i białe poprzeczne pasy, a kiedy spostrzegł moje zdumienie, zaśmiał się.
– Jak Bozię kocham, też nie mogę w to uwierzyć, tak jak pan – powiedział. – Ale to fakt, dostałem swoją wielką szansę, pojadę na głównym asie mojego komendanta i jeżeli nawalę, niech Bóg mi przebaczy, boja sobie tego nie daruję.
– Nie nawali pan.
– Zobaczymy – powiedział wesoło. – Wspaniale mnie pan opisał w tym magazynie. Bardzo panu dziękuję. Kiedy przyszedł zaniosłem go komendantowi, ale powiedział mi, że już to czytał. I
wie pan, nie dałbym głowy, czy to nie przez ten artykuł przyszło mu na myśl, żeby posadzić mnie na Rockville’a, kiedy dwóch innych poharatało się w czwartek. I za to też panu bardzo dziękuję.
Kiedy powiedziałem o tym Derry’emu na trybunie prasowej podczas drugiej gonitwy, tylko wzruszył ramionami.
– Jasne, że jedzie na Rockville’u. Nie czytasz gazet?
– Wczoraj nie czytałem.
– Ach tak. Tym razem to szczyt jego możliwości. Rockville to trudny koń, nawet dla najlepszych dżokejów, a Dermot się do nich nie zalicza – powiedział Derry, czyszcząc zawzięcie szkła lornetki. – Znajomy bukmacher Jana Łukasza przyjął widocznie znaczną część tych pięćdziesięciu tysięcy Bostona, bo typowania Tomcia Palucha spadły na łeb na szyję i zamiast sto do ośmiu wynoszą zaledwie cztery do jednego. Jak na takiego konia, kurs Tomcia Palucha jest idiotyczny, ale co na to poradzisz.
Przeprowadziłem małe obliczenie. Jeżeli Boston przyjmował zakłady w stosunku dziesięć lub dwanaście do jednego, a udało mu się je przenieść do innego bukmachera po kursie tylko cztery do jednego, wobec tego została mu do wyrównania wielka różnica kursów sześć lub osiem do jednego. Gdyby Tomcio Paluch wygrał, właśnie w takim stosunku musiałby wypłacić wygrane, co i tak dawało w sumie ponad ćwierć miliona funtów i oznaczało, że byłby zmuszony sprzedać sieć kolektur, aby spłacić dług. Głupi Boston – najpierw zadaje się z wielkimi macherami, a potem spłukuje się do suchej nitki.
Nie pokazał się na wybiegu. Roncey osiodłał swojego konia w stajni i przyprowadził go od razu na padok niedługo przed dosiadem koni przez dżokejów. Peter prowadził konia za uzdę, a ja szedłem równo z jego zadem. Nikt jednak nie wychylił się przez ogrodzenie, żeby oblać go kwasem. Nikt jednak nie okazał żadnych złych zamiarów.
– A nie mówiłem? – burknął Roncey. – Tyle zamieszania i krzyku.
Oddał dżokejowi konia, klepnął Tomcia Palucha po zadzie i odszedł pośpiesznie, żeby zająć dobre miejsce na trybunie dla trenerów. Peter wyprowadził konia z padoku na tor, puścił go i Tomcio Paluch pokłusował beztrosko długim, nonszalanckim krokiem, tak nie pasującym do jego wyglądu. Odetchnąłem z ulgą i wróciłem na trybunę prasową, żeby razem z Derrym obejrzeć gonitwę.
– Tomcio Paluch jest faworytem – powiedział. – Na drugim miejscu Zygzak, a po nim Rockville. Spodziewam się, że Zygzak wygra w cuglach.
Podniósł lornetkę do oczu i obserwował konie tłoczące się na starcie. Nie zabrałem ze sobą lornetki, bo przekonałem się, że przyczepiony do niej pasek nieznośnie uciska bolesne miejsca. Brakowało mi jej tak, jak ślimakowi czułek. Start do Pucharu Latarnika znajdował się ćwierć mili od trybun. Skupiłem uwagę na barwnych strojach dżokejów, ale zdołałem rozpoznać tylko cztery.
– Ki diabeł…! – wykrzyknął raptem Derry.
– Tomcio Paluch – powiedziałem z obawą.
Byle nie teraz. Nie na samym starcie. Jak mogłem nie przewidzieć… nie postawić tam kogoś… No, ale było to przecież tak widoczne miejsce, tylu ludzi szło obejrzeć start… Gdyby ktoś chciał tam właśnie zaszkodzić koniowi, miałby świadków bez liku.
– Ktoś uczepił się jego cugli. Nie, odciągnięto go. Boże święty… – Zdumiony Derry parsknął śmiechem. – Nie do wiary. Po prostu nie do wiary.