Литмир - Электронная Библиотека

– Co się tam dzieje? – dopytywałem się. Widziałem tylko ustawiające się spokojnie w szeregu przed linią startu konie, wśród których jakimś cudem znalazł się również Tomcio Paluch, a w tłumie po drugiej stronie ogrodzenia jakieś poruszenie.

– To Ronceyowa… Tak, na pewno ona. Żadna inna tak nie wygląda… Tarza się po trawie z jakimś grubaskiem… szamoczą się. Odciągnęła go od Tomcia Palucha… widać same ręce i nogi… – Ze śmiechu mowę mu odjęło. – Są z nią jej synowie… zwalili się na tego biedaczynę i zrobili młyn jak w rugby…

– Stawiam sto do jednego, że ten biedaczyna to Charlie Boston – powiedziałem ponuro. – I jeżeli to Ronceyowa, a nie „Fama” ocaliła konia, Roncey będzie nam to wypominał do końca życia.

– Do diabła z Ronceyem – powiedział Derry. – Poszły. Sznur koni wyrwał naprzód, zmierzając do pierwszej przeszkody. Siedemnastu konkurentów, dystans trzy i pół mili, a dla zwycięzcy złoty puchar i czek na okrągłą sumkę.

Jeden z nich runął na pierwszej przeszkodzie. Nie Tomcio Paluch, którego biało-czerwone szewrony podrygiwały w pędzie w tylnej grupie. Nie Zygzak, już wysunięty na czwartą pozycję, z której zazwyczaj wygrywał. Nie Egocentryk, przewodzący stawce przed trybunami, by dostarczyć Huntersonom chwili chwały. Nie Rockville pod Finneganem walczącym o swoją karierę w potyczce z koniem, żeby nie dać mu się ponieść.

Konie przeskoczyły rów z wodą przed trybunami. Tłum jęknął, kiedy jeden z nich rozbryzgał wodę wpadając do rowu zadnimi nogami. Dżokej w pomarańczowo-zielonym stroju wyleciał z siodła i przekoziołkował po torze.

– Ten koń zawsze się kąpie – skomentował beznamiętnie Derry. – Powinni go zachować wyłącznie na płotki.

Ani głos, ani ręce nie drżały mu z emocji. Nic go nie kosztowało doprowadzenie Tomcia Palucha na ten tor. Mnie kosztowało aż nadto.

Konie minęły pierwszy zakręt i zaczęły okrążenie. Miały przed sobą jeszcze dwie długości toru. Nie spuszczałem oka z Tomcia Palucha, spodziewając się, że upadnie albo zostanie z tyłu i dżokej zatrzyma go, albo z powodu osłabienia po kolce nie ukończy biegu.

Konie wzięły drugi zakręt i przeskoczyły na prostej trzy płoty, biegnąc ku trybunom. Nadal prowadził Egocentryk. Zygzak utrzymywał się na czwartej pozycji. Finnegan panował jako tako nad Rockvillem gdzieś w środku stawki, a Tomcio Paluch biegł w dalszym ciągu, wcale nie ostatni.

Rów z wodą. Zygzak potknął się, wyrównał krok i biegł dalej. Ale już nie jako czwarty. Jako szósty albo siódmy. Tomcio Paluch wziął rów z wodą ciężko, bez gracji właściwej Egocentrykowi, ale za to dwa razy szybciej. Przesunął się o dwa miejsca do przodu.

Konie znów oddaliły się od trybun.

– Tomcio Paluch już się wyżyłował – skomentował ze spokojem Derry.

– Cholera – powiedziałem.

Dżokej mocno pracował rękami, ponaglając konia. Na próżno. A do przebiegnięcia zostało jeszcze pół dystansu.

Zamknąłem oczy. Natychmiast przygniotło mnie uczucie, że jestem sponiewierany i wycieńczony. Marzyłem o miękkim posłaniu, na którym przespałbym chętnie cały tydzień, uciekając od nużących trosk, udręk i rozczarowań, jakie niosło mi życie. Tydzień samotności, żeby dojść do siebie. Tydzień do nabrania choć trochę sił i ochoty do życia. Przydałby mi się co najmniej tydzień. A mogłem się spodziewać najwyżej jednego dnia.

– Jeden z koni upadł przy skoku przez płot. – Rozlegający się przez głośniki komentarz spikera wyścigów sprawił, że raptownie otworzyłem oczy. – Upadł jeden z prowadzących. To chyba Egocentryk… tak, Egocentryk leży…

Jakże mi żal Huntersonów. I Harry’ego, i Sary. Gail.

Nie chciałem o niej myśleć. Nie mogłem znieść myśli o niej i nie mogłem ich powstrzymać.

– Tomcio Paluch biegnie dalej – powiedział Derry. Biało-czerwone szewrony oddaliły się na tyle, że nie było ich wyraźnie widać.

– Odrobił trochę – rzekł Derry. – Znów dołączył do stawki. Konie przeskoczyły ostatni płot po drugiej stronie toru i weszły w łagodny zakręt poprzedzający prostą, już w bardzo rozciągniętym szyku, z dużymi przerwami dzielącymi poszczególne grupki. Parę biegło chwiejnym krokiem kilkadziesiąt jardów w tyle. Tłum podniósł ryk, przez który przebił się głos spikera.

– I oto Zygzak wychodzi na prowadzenie… rozpoczynając wspaniały finisz…

– Zygzak oderwał się od reszty – skomentował spokojnie Derry. – Zupełnie ich zaskoczył.

– A Tomcio Paluch – spytałem.

– Dość daleko. Ale wciąż drałuje. Trudno się po nim więcej spodziewać.

Zygzak wziął pierwszy płot na prostej o pięć sekund przed resztą stawki.

– Mknie jak wicher – powiedział Derry. Wybaczyłem mu rozpierające go zadowolenie. W swoim artykule typował Zygzaka na zwycięzcę. Zawsze to miło trafić w dziesiątkę. – Tomcio Paluch jest w drugiej grupie. Widzisz go? Nawet jeżeli nie wygra, to się nie skompromitował.

Zygzak przeskoczył przedostatni płot ze sporą przewagą, ścigany przez cztery konie biegnące mniej więcej łeb w łeb, nieco dalej galopował Tomcio Paluch, a za nim pozostała szóstka koni, które nie odpadły z gonitwy. Gdyby nawet trzeba było zadowolić się taką kolejnością, przedterminowi totkowicze mieli przynajmniej na co popatrzeć i nie wyrzucili pieniędzy całkiem w błoto.

Dwadzieścia jardów przed ostatnim płotem było jasne, że Zygzak źle na niego najeżdża. Dżokej zawahał się fatalnie, niepewny, czy zmusić go do wydłużenia kroku i wcześniejszego odbicia się, czy też ściągnąć cugle po to, żeby zrobić dodatkowy krok tuż przed skokiem. W końcu nie zdecydował się ani na jedno, ani na drugie. Po prostu zdał się na konia. Niektóre konie to lubią. Inne natomiast lubią być kierowane. Zygzak wpadł na płot jak pozbawiony steru okręt, odbił się za późno i za blisko, walnął w płot przednimi nogami, aż go zarzuciło w powietrzu, wymachując kopytami runął na murawę i nagrodził swojego jeźdźca w pełni zasłużonym twardym lądowaniem.

– Cholerny idiota! – powiedział Derry, z wściekłością opuszczając lornetkę. – Pierwszy z brzegu nowicjusz spisałby się lepiej.

Obserwowałem Tomcia Palucha. Cztery wyprzedzające go konie przeskoczyły ostatni płot. Jeden z koni zboczył, żeby ominąć Zygzaka i jego leżącego na wznak dżokeja, i zderzył się mocno z koniem biegnącym obok. Oba zupełnie straciły równowagę, a któryś z dżokejów spadł. Kiedy Tomcio Paluch oddalał się od płotu, wychodząc na prostą, znajdował się na trzeciej pozycji.

Tłum ryknął.

– Ma szansę – krzyknął Derry. – Nawet teraz. Tomcio Paluch nie mógł przyspieszyć. Biegł jednostajnie, niskim ciężkawym krokiem i na nic się nie zdawały wszelkie ponaglenia dżokeja. Ale jeden z dwóch wyprzedzających go koni słabł i zataczał się z wysiłku. Tomcio Paluch zbliżał się do niego jard po jardzie, ale celownik był coraz bliżej, a w przodzie jeszcze jeden koń. Spojrzałem na prowadzącego konia, dopiero teraz przyglądając mu się uważnie. Dżokej w kurtce w różowe i białe pasy jechał jak szatan, a pod nim prężyły się w pędzie brązowe, świetnie wytrenowane mięśnie. Finnegan na Rockville’u, dzierżący w garści całą swoją przyszłość.

Kiedy mu się przyglądałem, śmignął nieodwołalnie przez celownik i nawet z trybun było widać szeroki irlandzki uśmiech rozbłyskujący jak słońce.

Trzy długości za nim wyścigowa dusza Tomcia Palucha pokonała przebytą kolkę, zapewniając mu drugie miejsce. Koń z prawdziwego zdarzenia, pomyślałem z wdzięcznością. Wart mojej fatygi. A przynajmniej do pewnego stopnia.

– Teraz tylko brakuje, żeby ktoś złożył protest – powiedział Derry.

Owinął lornetkę paskiem, schował ją do pochewki i pośpiesznie ruszył do schodów. Zeszedłem za nim wolniej i z najwyższą ostrożnością, torując sobie drogę wśród tłumu oblegającego ogrodzenie, za którym rozkulbaczano konie, aż wreszcie dotarłem do garstki dziennikarzy czekających na jakiś szczegół nadający się do druku. Rozległy się wiwaty towarzyszące Rockville’owi prowadzonemu na placyk, gdzie dekorowano zwycięzców. Z kolei wiwatowano na cześć Tomcia Palucha. Nie wziąłem w tym udziału. Nie podzielałem entuzjazmu wiwatujących, czując się jak przekłuty balon.

53
{"b":"107672","o":1}