Литмир - Электронная Библиотека

A więc już po wszystkim. Tomcio Paluch nie wygrał. Czegóż oczekiwałem?

Tłum rozstąpił się nagle jak Morze Czerwone przed Mojżeszem i przez utworzony szpaler przecisnęła się wielka, rozczochrana matka Ziemia w otoczeniu planet – Ronceyowa z młodszymi synami.

Zdecydowanym krokiem przemaszerowała częściowo opustoszały ogrodzony teren, gdzie rozsiodływano konie, i klepnęła lekko męża na powitanie po ramieniu. Zdumiony jej widokiem Roncey znieruchomiał z otwartymi ustami, przerywając w połowie rozpinanie popręgów Tomcia Palucha. Podszedłem do nich.

– Cześć – powiedziała Ronceyowa. – Prawda, jakie to było wspaniałe?

Patrzyła już nie w nieokreśloną dal, ale kilka mil bliżej, odkąd rzeczywistość upodobniła się nieco do fantastycznych rojeń. Włosy jak zwykle otaczały jej głowę bezkształtną masą. Miała na sobie przyciasny czerwony płaszcz i pończochy – całe w oczkach.

– Rzeczywiście wspaniałe – przyznałem. Roncey spojrzał na mnie ostro.

– Mało panu tego hałasu o nic? – spytał.

– Co się tam działo na starcie? – zagadnąłem Ronceyowa. Roześmiała się.

– Był tam taki mały grubas, który kompletnie oszalał i krzyczał, że Tomcio Paluch nie wystartuje, chyba że po jego trupie.

Roncey obrócił się na pięcie i wbił w nią wzrok.

– Uczepił się cugli Tomcia Palucha – ciągnęła – i nie chciał ich puścić, kiedy starter mu kazał. Zachowywał się jak wariat. Kopał Tomcia Palucha po nogach. Więc dałam nurka pod ogrodzeniem, podeszłam do niego i powiedziałam, że to nasz koń, więc może zechce się uspokoić, ale zachował się okropnie po chamsku… – Oczy błysnęły jej domyślnie. – Użył kilku słów, których nie znam.

– Jak Boga kocham – rozeźlił się Roncey. – Mów dalej kobieto.

Więc mówiła dalej, wcale nie urażona.

– Nie chciał puścić tych cugli. Więc chwyciłam go wpół, dźwignęłam w górę i zabrałam stamtąd. A jego tak to zaskoczyło, że puścił cugle, a potem zaczął się wyrywać, więc zwaliłam go na ziemię, przeturlałam pod ogrodzeniem i razem z chłopcami przygnietliśmy go.

– Coś na to powiedział? – spytałem, starając się zachować powagę.

– No, dużo tchu to on nie miał – przyznała bezstronnie. Ale jeśli mam być szczera, to groził, że pana zabije. Chyba pana nie lubi. Powiedział, że pan wszystko zniszczył i to przez pana nie dobrał się do Tomcia Palucha, na dobrą sprawę to tak histeryzował, że prawie płakał.

– Gdzie teraz jest? – spytałem.

– Dokładnie nie wiem. Kiedy pozwoliłam mu wstać, zaraz uciekł.

Roncey posłał mi nieprzyjazne spojrzenie.

– A więc w końcu to moja żona uratowała konia, a nie pańska gazeta – powiedział.

– O, nie, kochanie – odparła pogodnie jego żona. – Gdyby pan Tyrone się nim nie zaopiekował, ten człowiek dopadłby go wcześniej, a gdybym ja nie wróciła teraz z wyspy Wight, bo pomyślałam sobie, że będziemy bezpieczni nie zawiadamiając o tym nikogo – a poza tym wszyscy koniecznie chcieliśmy obejrzeć tę gonitwę – i gdybym nie znalazła się na starcie, ktoś inny odciągnąłby tego szaleńca. Wielu miało ten zamiar. Ja po prostu dopadłam go pierwsza. – Uśmiechnęła się do mnie miło. – Dawno tak świetnie się nie bawiłam.

Po tych wydarzeniach dzień stracił ciągłość, wiele osób zwracało się do mnie w rozmaitych sprawach, aleja słuchałem ich jednym uchem. Utkwiło mi w pamięci kilka okruchów tego popołudnia… Jak Dermot Finnegan otrzymał małą kopię Złotego Pucharu Latarnika i wyglądał, jakby mu wręczono świętego Graala. Jak Ondroy zawiadomił mnie, że Bostona wyrzucono z toru wyścigowego, a Youll przedstawił pokrótce plan władz wyścigowych, które zamierzały pozbyć się go na dobre, czyli cofnąć mu pozwolenie na prowadzenie totka i zamknąć wszystkie jego kolektury.

Jak Derry mówił mi, że skontaktował się z Janem Łukaszem, którego znajomy bukmacher przejął całe pięćdziesiąt tysięcy funtów i cieszył się niepomiernie, że Tomcio Paluch nie wygrał.

Jak major Gibbons zapraszał mnie na drinka. Podziękowałem, tłumacząc się, że nie piję. Towarzyszyła mu żona, przy której nie kręcił się żaden amerykański pułkownik.

Jak Pat Roncey mierzył mnie ponurym wzrokiem, trzymając ręce w kieszeniach. Spytałem go, czy przekazał komuś numer mojego telefonu, podając miejsce ukrycia Tomcia Palucha. Usprawiedliwiał się wojowniczo, że tego faceta właściwie bardziej interesowało to, gdzie mieszkam, niż gdzie jest koń. Jaki facet? Wysoki, żółtawy na twarzy, mówiący z jakimś takim akcentem. Powiedział, że jest z redakcji „New Statesmana”. Spytałem, czy nie wie, że „New Statesman” to jedyna gazeta nie zamieszczająca wiadomości z wyścigów konnych? Nie wiedział.

Jak z zatroskanym uśmiechem minęła mnie Sandy Willis, prowadząc Zygzaka. Spytałem, czy koniowi nic się nie stało. Biedaczek, powiedziała. Wydawało jej się, że nie. Wymamrotała kilka bynajmniej nie kobiecych uwag o dżokeju, który zawalił gonitwę. Powiedziała, że bardzo polubiła Tomcia Palucha i cieszy się, że wypadł dobrze. Trochę na nim wygrała, bo przyszedł drugi. Na koniec oświadczyła, że musi już iść, żeby wytrzeć Zygzaka.

Jak Huntersonowie stali przygnębieni przy Egocentryku, a jego trener oznajmił, że ich wygrany na loterii koń bardzo ucierpiał przy upadku i nie będzie biegał przez cały rok, a może nawet nigdy.

Pojąłem to nagle niezwykle jasno i wyraźnie. Egocentryk nie biega, Huntersonów nie ma na wyścigach. Nie ma też na wyścigach Gail. A więc nawet to zostało mi odebrane.

Miałem wszystkiego dość. Cały byłem obolały. Rozumiałem dokładnie sens wyrażenia „chora dusza”. Za bardzo mnie poturbowano i straciłem poczucie celu. Zginął Vjoersterod, zginął Bert Checkov, gang totkowy został zlikwidowany… aż do czasu, kiedy spróbuje tego samego ktoś inny, kiedy zjawi się następny spryciarz z groźbami i bandziorami. Następnym razem, myślałem, niech ktoś inny się z nimi rozprawia. Ja się wycofuję. Mam tego jak najszczerzej, jak najserdeczniej dość.

Wolno wyszedłem na tor i zatrzymałem się przy rowie z wodą, zatapiając w niej spojrzenie. Wrócić do domu mogłem dopiero specjalnym pociągiem z wyścigów po ostatniej gonitwie. Wrócić do domu mogłem dopiero po telefonie do Jana Łukasza i ustaleniu ostatecznej wersji mojego jutrzejszego artykułu. A zresztą i tak nie miałem po co wracać do domu, gdzie czekała mnie pustka czterech ścian i perspektywa równie pustej przyszłości.

Usłyszałem szelest zbliżających się po trawie kroków. Nie podniosłem wzroku. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać.

– Ty.

Poznałem ją po głosie.

I wówczas spojrzałem. Zmieniła się na twarzy. Złagodniała i nie była taka chłodna i opanowana jak zwykle. Ale wciąż uderzająco piękna. Jakże pragnąłem tego, co było nieosiągalne.

– Ty, dlaczego nie powiedziałeś mi o żonie? – spytała.

Potrząsnąłem głową. Nie odpowiedziałem.

– Siedziałam w barze z Harrym i Sarą i ktoś przedstawił nam majora Gibbonsa z żoną, ponieważ pisałeś o nim w artykule dla „Lakmusa”, tak jak o nich – powiedziała. – Rozmawiali o tobie… Major Gibbons wspomniał, jaka tragedia spotkała twoją żonę… Spytałam, co to za tragedia… i mi powiedział…

Urwała. Z trudem zaczerpnąłem tchu, ale nadal milczałem.

– Powiedziałam, że przynajmniej jest bogata, a to już jakaś pociecha, na co odparł: „Jak to bogata. O ile wiem, nie ma grosza przy duszy, bo Ty opiekując się nią zawsze krucho stoi z forsą, a powodziłoby mu się całkiem nieźle, gdyby ją oddał do szpitala i zrzucił koszt jej utrzymania na barki państwa, zamiast borykać się z tym samemu…

Odwróciła się do toru, stając do mnie bokiem i patrząc w dal.

– Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? – spytała. Przełknąłem ślinę i otworzyłem zaciśnięte usta.

– Nie lubię… nie chcę… nagród pocieszenia – powiedziałem.

– Rozumiem – odparła po chwili, co zabrzmiało, jakby rzeczywiście zrozumiała.

– Gdybym to ja była twoją żoną i zachorowałabym na heinemedinę… – Jej opanowany głos zadrżał. – Rozumiem, że musisz z nią zostać. Rozumiem jak bardzo ciebie potrzebuje. Gdybym to była ja… i byś mnie opuścił… – Zaśmiała się krótko, lecz był to zarazem szloch. – Nie ma co, życie daje nam w kość. Trafiłam na mężczyznę, z którym nie chcę się rozstawać, z którym mogłabym żyć samym powietrzem… a nie mogę go mieć… nawet na króciutko, tylko czasami.

54
{"b":"107672","o":1}