Литмир - Электронная Библиотека

Derry wrócił od radców prawnych bez artykułu.

– Powiedzieli, że muszą nad nim popracować. Zadzwonią później – oznajmił.

Radcy prawni „Famy” mieli w małym palcu paragrafy dotyczące zniesławień. Z konieczności. A przy tym byli szczerze oddani swemu pismu, dozgonnie wierni maksymie:

„Niech świat się o tym dowie, choćby za cenę potępienia”. Księgowi „Famy” traktowali odszkodowanie wypłacane z budżetu jako rzecz naturalną. Właściciel „Famy” zaś uważał, że parę procesów sądowych w ciągu roku to świetna darmowa reklama i tylko obserwował, jak pną się w górę wskaźniki pokupności. Jednakże w ostatnim półroczu wytoczono pismu cztery procesy, a dwa kolejne były w toku. Redakcję obiegł powściągliwie sformułowany okólnik, nakazujący nieco przyhamować. Wierny jak zawsze Jan Łukasz dostosował się do niego, choć w duchu się z nim nie zgadzał.

– Zaniosę artykuł do naczelnego – oznajmił. – Zobaczymy, co powie.

Derry z nieskorym podziwem odprowadził go wzrokiem.

– Mów co chcesz, ale dzięki części sportowej kupują tę gazetę ludzie, którzy inaczej nie tknęliby jej nawet w rękawiczkach. Nasz Jan Łukasz, mimo całej swojej uszczypliwości, jest wprost nieoceniony.

Po powrocie nasz nieoceniony Jan Łukasz wdał się w poufną naradę ze sprawozdawcą piłki nożnej. Spytałem Derry’ego, jak wypadł środowy pogrzeb.

– Pogrzeb jak pogrzeb – odparł, wzruszając ramionami. Było zimno. Żona Berta zalewała się łzami. Miała fioletowy nos, siny z zimna i czerwony od płaczu.

– Miły jesteś.

– Pocieszała ją jej siostra. Mówiła, jakie to szczęście, że Bert się dodatkowo ubezpieczył.

– Co takiego?

– To, co słyszałeś. Wiedziałem, że cię to zainteresuje. Pociągnąłem tę siostrę za język. Kilka tygodni temu Bert potroił swoją polisę ubezpieczeniową na życie. Powiedział żonie, że będą lepiej sytuowani, kiedy przejdzie na emeryturę. Coś w rodzaju samopomocy emerytalnej.

– No, no – powiedziałem.

– A więc musiał zaaranżować wypadek – dodał Derry, kiwając głową. – Na oczach świadków. Towarzystwo ubezpieczeniowe mogłoby nie wypłacić odszkodowania, gdyby wypadł z okna, a nikt by tego nie widział.

– Ciekaw jestem, czy ci z ubezpieczeń to zakwestionują.

– Nie widzę, jak mogliby to zrobić, skoro po śledztwie orzeczono, że był to nieszczęśliwy wypadek.

Przyszła sekretarka naczelnego z moim artykułem. Wytworna dziewczyna, nieprzystępna jak twierdza. Podobno nikomu nie udało się sforsować obronnych murów i dobrać do ukrytych za nimi skarbów.

Naczelny nabazgrał „uzależniam zgodę od decyzji radców prawnych” na pierwszej kartce u góry. Jan Łukasz wyciągnął rękę po artykuł, skinął z zadowoleniem głową i, nie przerywając rozmowy ze specem od piłki nożnej, włożył go do zamykanej na klucz górnej szuflady swojego biurka. Nie miałem już nic do roboty w biurze. Powiedziałem Derry’emu, że będzie mnie można złapać w domu, gdyby ktoś mnie szukał, oraz ogólne do widzenia.

Byłem już w połowie drogi do drzwi, kiedy Jan Łukasz zawołał za mną:

– Ty… zapomniałem ci przekazać. Dzwoniła do ciebie jakaś pani.

– Pani Woodward?

– Właśnie, że nie. Zaraz sprawdzę. Zapisałem sobie… a tak, mam. Pani Gail Pominga. Prosi, żebyś zadzwonił. Chodzi o coś w związku z „Lakmusem”.

Podał mi karteluszek z numerem telefonu. Przeszedłem do wyludnionego działu wiadomości i podniosłem słuchawkę. Ręce miałem spokojne. Tętno nie.

– Szkoła sztuk pięknych. Słucham.

– Czy zastałem panią Pominga…

Przywołano ją do telefonu. Kiedy się odezwała, jej głos w słuchawce zabrzmiał beznamiętnie i bezosobowo, jak wtedy na stacji kolejowej.

– Przyjedziesz w niedzielę? – spytała krótko i węzłowato.

– Bardzo bym chciał. – Wyraziłem się powściągliwie. – Ale możliwe, że nie zdołam się wyrwać.

– No bo… jestem proszona na lunch.

– Więc idź – odparłem rozczarowany z sercem ściśniętym, jakby je przywalił głaz.

– Jeżeli na pewno przyjedziesz, zostanę w domu.

Do diabła z teściową, pomyślałem. Niech licho porwie ją i jej przeziębienie.

– Chcę przyjechać. Przyjadę, jeśli tylko będę mógł – zapewniłem.

– A kiedy dasz mi znać, czy na pewno? – spytała po krótkim namyśle.

– Nie wcześniej jak w niedzielę. Właściwie dopiero wychodząc z domu na pociąg.

– Hmm… – Zastanowiła się chwilę, aż wreszcie rozstrzygnęła: – Niezależnie od tego czy przyjedziesz, czy nie, zadzwoń. Załatwię to w ten sposób, żebym mogła iść na ten lunch, jeżeli się okaże, że nie przyjedziesz.

– To cudownie – powiedziałem z przejęciem, zapominając o ostrożności.

Roześmiała się.

Świetnie. A więc do zobaczenia, oby. Od dziesiątej w górę. O tej porze Harry i Sara grają w golfa.

– Przyjechałbym około wpół do dwunastej.

– Dobrze – powiedziała, dodała „do widzenia” i odłożyła słuchawkę.

Poszedłem do domu napisać o majorze Gibbonsie dla „Lakmusa” i zjeść lunch z Elżbietą i panią Woodward. Znów była to ryba nieokreślonego gatunku i bez wyraźnego aromatu. Przysłuchiwałem się urywanym zdaniom Elżbiety, odpowiadałem uśmiechami na jej uśmiechy i żywiłem nieposkromioną nadzieję, że nie będzie mnie u jej boku za czterdzieści osiem godzin. Jadłem machinalnie, nie patrząc, co nakładam na widelec. Kończąc posiłek, poczułem, że zdrada ma słony smak.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Miałem coraz mniej czasu na materiał do „Lakmusa”. kiedy pozostały mi już tylko dwa dni do nieprzekraczalnego terminu złożenia artykułu, pojechałem na sobotnie wyścigi do Heathbury Park spotkać się z Dermotem Finneganem, nie wyróżniającym się dżokejem startującym w Pucharze Latarnika na nie wyróżniającym się koniu.

W pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć ani słowa z tego co mówił, tak nieprzenikniona okazała się jego irlandzka wymowa. Po jakimś czasie, kiedy wysączył bez zapału filiżankę bufetowej kawy, ochłonął na tyle, aby mi wyjawić, że zawsze mówi gorzej, kiedy się denerwuje, i od tej chwili radziliśmy sobie z rozmową tak, że powtarzał mi niektóre rzeczy dwa razy, a nie cztery albo pięć, jak na początku.

Kiedy przełamaliśmy barierę językową, wyszło na jaw, że Dermot ma poczucie humoru płynące z pogodnego i nie wymagającego stosunku do życia. Chociaż prawie każdy uznałby jego dżokejskie sukcesy za niewiele warte, on uważał, że są wspaniałe. Jego zarobki, mniejsze niż śmieciarza, wydawały mu się królewskie w porównaniu z warunkami, jakie miał w dzieciństwie. Jego ojciec wykarmił czternaścioro dzieci ziemniakami, które sadził na dwóch i pół akra wyjałowionej ziemi. Dermot, nie będąc wśród braci najstarszym i najsilniejszym ani najmłodszym i rozpieszczonym, musiał się często gęsto przepychać, żeby zdobyć swoją porcję, co mu się nie zawsze udawało. W wieku dziewiętnastu lat znudziła mu się ta dieta i zabrał się ze swoją niewyrośniętą figurą przez morze do Newmarket, gdzie z pomocą irlandzkiej wymowy, mimo braku doświadczenia, natychmiast znalazł zajęcie w gwałtownie potrzebującej rąk do pracy branży wyścigów konnych.

Przez jakiś czas „odpękiwał swoje dwa lata” w stajni wyścigowej z końmi do biegów płaskich, ale nie mógł w nich startować, bo nie odbył praktyki dżokejskiej. Nie tracąc równowagi ducha przeniósł się kawałek dalej do stajni trenującej dodatkowo konie na przeszkody i tam właśnie „komendant” pozwolił mu wystartować w paru gonitwach przeszkodowych. W dalszym ciągu pracował w tej samej stajni na pół etatu, a „komendant” nadal wystawiał go jako dżokeja drugiej kategorii. W ilu gonitwach brał udział? Uśmiechnął się odsłaniając braki w uzębieniu. W niektórych sezonach po trzydzieści razy. Dwa lata temu oczywiście tylko cztery razy, bo złamał nogę przy upadku takiego jednego, tfu na psa urok, koszlawego ciorta.

Dermot Finnegan, ze złamanym nosem i bystrymi niebieskimi oczami błyszczącymi na ogorzałej twarzy, miał dwadzieścia pięć lat, a wyglądał na trzydziestkę. Wyznał, że jego ambicją jest spróbować swoich sił na torze w Aintree. Poza tym był zadowolony z tego, co ma. Nie chciałby należeć do dżokejskiej śmietanki, za duża odpowiedzialność.

16
{"b":"107672","o":1}