Литмир - Электронная Библиотека

– Nie – przyznałem.

– Tak myślałem. Takie pytanie na milę pachnie „Famą”.

– Nie wymienię twojego nazwiska.

Tego by brakowało. Pociągnął haust, ale wciąż był daleki od utraty przytomności. – Załóż sobie klapki na oczy i idź w drugą stronę – poradził.

– Przeczytaj mój niedzielny artykuł – odparłem spokojnie.

– Ty – wybuchnął. – Lepiej trzymaj się od tego z daleka.

– A to czemu?

– Zostaw to władzom wyścigowym.

– A co one z tym fantem robią? Co wiedzą?

– Przecież wiesz, że ci nie powiem – wykrzyknął. – Rozmowa z „Famą”?! Straciłbym pracę.

– Mullholland wolał iść do więzienia, niż ujawnić, od kogo miał informacje.

– Nie wszyscy dziennikarze są Mullhollandami.

– Mam taką samą skłonność do zachowywania tajemnic.

– Poszedłbyś siedzieć? spytał poważnie.

– Jeszcze nie byłem w takiej sytuacji. Ale jeżeli moi informatorzy proszą o dyskrecję, to ją zachowuję. W przeciwnym razie, kto by mi cokolwiek powiedział?

Przemyślał to sobie

– Dzieje się coś niedobrego – rzekł wreszcie.

– Właśnie – powiedziałem. – I co na to władze?

– Nie ma dowodów… Posłuchaj, Ty, nie ma nic, do czego można by się przyczepić. Po prostu szereg zbiegów okoliczności.

Takich jak artykuły Berta Checkova? podsunąłem. To go zaskoczyło.

– No dobrze – powiedział. – Rzeczywiście. Słyszałem z dobrego źródła, że mieli zażądać od niego wyjaśnień. Ale ponieważ wypadł przez okno…

– Opowiedz mi o wycofanych koniach – poprosiłem. Spojrzał ponuro na list żony, który cały czas ściskał w ręku. Pociągnął ostro ze szklaneczki i z rezygnacją wzruszył ramionami. Bariery ostrożności upadły.

– Był taki francuski koń Polyxenes, którego zrobili faworytem derby w Epsom Downs. Pamiętasz? Przez całą zeszłą zimę i wiosnę nieprzerwanie płynęły z Francji do kraju wieści, jak świetnie jest zbudowany, że nikt mu nie dorównuje na przebieżkach, że wszystkie trzylatki wyglądają przy nim jak koślawe roczniaki. Co tydzień coś o Polyxenesie.

– Pamiętam – przyznałem. – Derry Clark zachwalał go w „Famie”.

Gibbons skinął głową.

– No i proszę. Do Wielkanocy urósł do roli faworyta derby w stosunku sześć do jednego. Tak? Płacą za niego wszystkie kolejne opłaty startowe. Tak? Potwierdzają jego udział na cztery dni przed gonitwą. Tak? A dwa dni później zostaje wycofany. Dlaczego? Bo upadł na treningu i noga spuchła mu jak balon. Nie można okulałego konia zgłosić na start. Fatalnie – dla tych wszystkich, którzy na niego postawili. Fatalnie – wyrzucili pieniądze w błoto. Trudno. A teraz coś ci powiem, Ty. Nigdy nie uwierzę, że ten Polyxenes był aż taki dobry. No bo co on takiego zwojował? Jako dwulatek wygrał dwie przeciętnie obsadzone gonitwy w St. Cloud. W tym roku przed derby w Epsom Downs ani razu nie startował. W rezultacie nie biegał przez cały sezon. Mówili, że noga jeszcze nie jest zdrowa. A wiesz, co ja myślę? Że nie był dość dobry, żeby wygrać derby, i od samego początku zakładali, że nie pobiegnie.

– Jeżeli był aż tak słaby, to przecież mogli go wystawić w tym biegu. I tak by nie wygrał.

– Poszedłbyś na ich miejscu na takie ryzyko? Derby wygrywały już najbardziej nieprawdopodobne konie, bez żadnych szans na zwycięstwo. Znacznie pewniej nie dopuścić go wcale do startu.

– A więc ktoś zarobił na tym niezłe parę tysięcy – powiedziałem wolno.

– Raczej setek tysięcy.

– Jeżeli wiadomo, co się dzieje, dlaczego władze nie reagują?

– A co mogą zrobić? Mówiłem ci już, że nie ma żadnych dowodów. Polyxenes naprawdę okulał i to na długo. Badało go kilkudziesięciu weterynarzy. Jego trener był trochę podejrzanym typem, ale nie bardziej niż niektórzy nasi. Nic, absolutnie nic nie dało się udowodnić.

– Słyszałeś o jakichś innych przypadkach? – spytałem.

– Mój Boże, Ty, jesteś zachłanny. Właściwie… tak… Kiedy już raz zaczął mówić, niewiele zataił. W ciągu następnej pół godziny wysłuchałem szczegółowych opowieści dotyczących czterech innych długoterminowych faworytów, którzy nie stanęli na starcie w dniu zawodów. W każdą z tych pechowych historii można było łatwo uwierzyć. Ale dobrze wiedziałem, że wszystkie te konie Bert obsypał przesadnymi pochwałami. W końcu wyczerpał temat, odrobinę przestraszony.

– Nie powinienem ci tego wszystkiego mówić – rzekł.

– Nikt się nie dowie.

– Wydobyłbyś informacje z głuchoniemego. Kiwnąłem głową.

– Głuchoniemi zwykle umieją czytać i pisać – powiedziałem.

– A idź do diabła – mruknął. – Albo lepiej nie. – Jestem o cztery szklaneczki lepszy od ciebie, a ty się nie przykładasz.

Machnął butelką z grubsza w moim kierunku, więc podszedłem do niego i wyjąłem mu ją z ręki. Była pusta.

– Muszę wracać do domu – powiedziałem przepraszająco.

– Co tak ci się spieszy? – spytał patrząc na list, który trzymał w ręce. Żona zrobi ci drakę, jak się spóźnisz? Czy może da nogę z jakimś cholernym amerykańskim pułkownikiem?

– Nie – odpowiedziałem ze spokojem. – Nie da nogi. Nagle wytrzeźwiał.

– O cholera, Ty!… Zapomniałem.

Wstał, nic a nic się nie chwiejąc. Rozejrzał się mętnie po wygodnie urządzonym saloniku, w którym brakowało żony. Wyciągnął rękę.

– Ona wróci – zapewniłem go nieporadnie. Potrząsnął głową.

– Wątpię – powiedział z ciężkim westchnieniem. – W każdym razie miło mi, że wpadłeś. Wiesz musiałem z kimś porozmawiać. Jeżeli nawet za dużo wygadałem… lepsze to, niż upić się sam na sam. Będę o tobie myślał, dziś wieczorem.

O tobie… i o twojej żonie.

Utknąłem w korku na Swiss Cottage i przyjechałem do domu osiem po siódmej. Półtorej godziny nadliczbowe Pani Woodward była wniebowzięta.

– Jaka ona kochana, prawda? – powiedziała Elżbieta, kiedy tamta wyszła. – Nie przeszkadza jej, kiedy się spóźniasz. Nigdy się nie skarży, że musi zostać. Jest taka miła i dobra.

– Bardzo – przytaknąłem.

Jak zwykle prawie cały czwartek spędziłem w domu, pisząc niedzielny artykuł. Pani Woodward wyszła zrobić zakupy na cały tydzień i oddać do pralni brudną bieliznę, a przynieść czystą. Wpadła Sue i zaparzyła kawy dla siebie i Elżbiety. Teściowa zadzwoniła uprzedzając, że może nie przyjść w niedzielę, bo zdawało jej się, że złapała katar.

Nikt nie zbliżał się do Elżbiety z katarem. Dla ludzi uzależnionych od aparatu do sztucznego oddychania niewinne przeziębienie prowadziło często do zapalenia płuc, a zapalenie płuc kończyło się zwykle śmiercią.

Gdyby teściowa nie przyszła w niedzielę, nie mógłbym pojechać do Virginia Water. Część przedpołudnia spędziłem niestety bezproduktywnie, starając się przekonać siebie, że lepiej byłoby, gdyby katar się nasilił, i wiedząc, że byłbym wówczas nieszczęśliwy.

Jan Łukasz przebiegł wzrokiem mój artykuł o wycofanych faworytach, mocno zacisnął powieki i odchylił się do tyłu na krześle, z twarzą zwróconą do sufitu. Świadczyło to o krańcowym poruszeniu. Derry sięgnął ręką, capnął maszynopis i przeczytał go wolniej, z wytężonym skupieniem krótkowidza. Kiedy skończył, westchnął głęboko.

Ho, ho – powiedział. – Komuś to się bardzo nie spodoba. Komu? – spytał Jan Łukasz, otwierając oczy. – Temu kto to robi.

Jan Łukasz spojrzał na niego zamyślony. Byle tylko nie miał podstaw, żeby podać nas do sądu.

Zanieś ten artykuł radcom prawnym i powiedz, żeby nie spuścili go z oka.

Derry złożył kopię artykułu i wyszedł, a Jan Łukasz zdobył się na uśmiech.

– Wzorowa robota, że się tak wyrażę – powiedział.

– Dziękuję.

– Skąd o tym wszystkim wiesz?

– Doszły mnie słuchy.

– Daj spokój, Ty.

– Obiecałem, że nie powiem. Ktoś mógłby temu komuś przefasonować twarz, albo coś w tym rodzaju.

– Muszę wiedzieć. Naczelny będzie się pytał. Potrząsnąłem przecząco głową.

– Obiecałem.

– Mogę ci w ogóle nie puścić tego artykułu.

– A fe! – powiedziałem. – Jak nie prośbą, to groźbą?.

Potarł z rozdrażnienia grdykę. Rozejrzałem się po ogromnym, ruchliwym piętrze. Wszystkie działy, podobnie jak nasz sportowy, zbierały i porządkowały ostatecznie teksty do numeru. Większość głównych artykułów trafiała do zecerów w piątki, część nawet w czwartki. Ale wszystko co miało posmak sensacji, trzymano w tajemnicy na górze, aż do chwili, gdy zostaną złożone i odesłane do druku ostatnie wydania sobotnich popołudniówek. Zecerzy lubili zarobić na boku te dziesięć czy ileś tam funtów sprzedając sensacyjną wiadomość dziennikarzom z konkurencyjnych gazet. Jeżeli radcy prawni i naczelny puściliby mój artykuł, w drukarni i tak ujrzano by go za późno, żeby mieć z niego jakiś pożytek. „Fama” trzymała swoje skandalizujące nowiny bardzo blisko przy orderach.

15
{"b":"107672","o":1}