Литмир - Электронная Библиотека

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Przykry chłód, jaki zapanował pomiędzy mną a Elżbietą, przetrwał aż do rana. Nie mogłem wciąż błagać ją o przebaczenie, którego nie miała w sercu. O dziesiątej powiedziałem, że wychodzę, i spostrzegłem, jak po raz pierwszy w życiu powstrzymuje się z rozdzierającym samozaparciem od zapytania dokąd.

Tabliczkę z napisem „Lucullus. Samochody do wynajęcia” wywieszono na drzwiach małego, eleganckiego biura przy Stratton Street, w pobliżu Piccadilly. W środku leżał duży puszysty niebieski dywan, stało przeogromne wytworne dyrektorskie biurko, a na popielatych ścianach wisiały gustowne ryciny starych samochodów. Miejsce pod ścianą zajmowała szeroka pozłacana ława dla szerokich pozłacanych klientów. Przy biurku siedział układny młodzieniec z oczami stuprocentowego hipokryty.

Na jego użytek przybrałem zmanierowany ton głosu, naśladując przy tym najlepiej jak umiałem styl bycia eleganta w kapeluszu. Wyjaśniłem, że zostawiłem pewną rzecz, będącą moją własnością, w jednym z samochodów firmy i że liczę na jego pomoc w odzyskaniu.

Ustaliliśmy kolejno, że, po pierwsze, nie wypożyczałem ich samochodu, i po drugie, nie znałem nazwiska klienta, który go wypożyczył i był tak miły, że mnie wczoraj podwiózł.

Aha. Może więc przypominam sobie jakiej marki…? Rolls-royce. Model Silver Wraith.

Mieli takie cztery. Zajrzał przelotnie do rejestru, choć podejrzewałem, że nie było to wcale konieczne. Wszystkie cztery wczoraj wypożyczano. Czy mógłbym opisać pana, który mnie podwiózł?

– Oczywiście – odparłem. – Raczej wysoki. Raczej blondyn, w czarnym kapeluszu. Nie jest Anglikiem. Prawdopodobnie pochodzi z Afryki Południowej.

– Aha. Tak. – powiedział. Tym razem nie musiał zaglądać do rejestru. Rozczapierzając dłonie oparł je czubkami palców na biurku. – Żałuję, proszę pana, ale nie mogę podać panu jego nazwiska.

– Ależ z pewnością prowadzicie dokumentację.

– Ten pan przywiązuje wielką wagę do dyskrecji. Polecono nam nie podawać nikomu ani nazwiska, ani adresu.

– A czy to nie dziwne? – spytałem, unosząc brwi.

– To nasz stały klient – odparł, rozpatrując moją uwagę bezstronnie. – Dla niego wykonalibyśmy każdą usługę, jakiej by zażądał, bez zastrzeżeń.

– A może dałoby się…mmm… nabyć tę informację? Próbował zabarwić swoją układność domieszką oburzenia. Udało mu się to, ale ledwie powierzchownie.

– Czy pańska zguba przedstawia dużą wartość? – spytał. Gazeta i szarlotka, pomyślałem.

– Dużą – odrzekłem.

– A więc na pewno nasz klient ją zwróci. Jeżeli zechce pan podać swoje nazwisko i adres, postaramy się pana zawiadomić.

Wymieniłem pierwsze z brzegu imię i nazwisko, jakie mi przyszło do głowy, o mały włos nie podając nazwy tortfi wyścigowego – Kempton Park.

– Kempton Jones, Corwall Street trzydzieści jeden. Zapisał to starannie w notesie. Skończył, a ja czekałem.

Odezwał się po przyzwoitej przerwie.

– Oczywiście, jeżeli to naprawdę ważne, mógłby pan spytać w garażu… zawiadomię pana natychmiast, jak tylko zjawi się ten samochód, czy pana własność w nim jest.

– A gdzie jest ten garaż? – spytałem.

O ile mi było wiadomo, firma „Lucullus” została zarejestrowana jedynie pod numerem i adresem biura na Stratton Street.

Urzędnik przyglądał się pilnie koniuszkom palców. Dobyłem portfel i z rezygnacją wysupłałem dwa banknoty pięciofuntowe. Dwadzieścia pięć funtów dla tamtego kasjera za informację o chłopcach Charliego wliczyłem do poniesionych wydatków i „Fama” mi je zwróciła. Tym razem prawdopodobnie wykładałem je z własnej kieszeni. Za dziesięć funtów mogłem kupić dla nas whisky na sześć tygodni, opłacić miesięczny rachunek za elektryczność, trzy i pół dyżuru pani Woodward, czynsz za półtora tygodnia.

Pochwycił je chciwie, skinął głową, obdarzył mnie hipokrytycznym, służalczym uśmiechem i powiedział: Radnor Mews przy Lancaster Gate.

– Dziękuję.

– Pan rozumie, że nie płacą mi za podawanie nazwisk klientów, prawda?

Rozumiem – odparłem. – Nie ma to jak zasady. Na Radnor Mews zasad nie przestrzegano na szczęście tak ściśle. Majster oszacował mnie jednym spojrzeniem i następna dycha zmieniła właściciela. Tym razem w zamian za lepszy towar.

– Po odbiór samochodu przychodzi tu ten szofer. Nigdy go nie dowozimy ani nie dostarczamy kierowcy – powiedział. – Rzadka rzecz. Ale ja wciąż powtarzam, że klient ma zawsze rację, jak długo płaci. Ten cudzoziemiec lubi podróżować wygodnie, kiedy do nas przyjeżdża. Oczywiście taka jest większość naszej klienteli. Głównie Amerykanie. Wynajmują wóz z kierowcą na tydzień, dwa albo i trzy. Wozimy ich wszędzie – Stratford, Broadway, często gęsto robią kurs do Cotswold Hills, a nieraz i do Szkocji. Nigdy nie mamy tu naraz wszystkich samochodów, nie starczyłoby miejsca – są to te cztery sztuki Silver Wraith, do tego dwa austiny Princess, trzy bentleye i dwa duże wolseleye.

Przypomniałem mu ostrożnie o rollsie, o którym mówiliśmy.

– Przecież panu mówię, tak czy nie? – zaprotestował. – Ten cudzoziemiec, kiedy tu przyjeżdża, bierze samochód, zauważ pan, zawsze rollsa, choć ma się rozumieć nie zawsze tego samego. Zaczął tu przyjeżdżać gdzieś ponad rok temu, wracał kilka razy, zwykle na trzy, cztery dni. Tym razem chyba na dłużej. Zaraz, szofer przyszedł po samochód w zeszłym tygodniu. Mogę to sprawdzić… w środę. Tak, dobrze mówię. Robią, uważa pan, tak: szofer przylatuje pierwszy, bierze samochód, jedzie na Heathrow i odbiera swojego pana, który ląduje następnym samolotem. Piękna sprawa. Od razu poznać faceta przy forsie.

– Nie wie pan, skąd przylatują?

– Skąd? Z jakiego kraju? Nie za bardzo. Myślę, że z różnych. Wiem, że raz to były Niemcy. Ale zwykle z dalszego kraju, z jakiegoś gorącego. Szofer nie jest za rozmowny, ale zawsze narzeka, jak tu u nas zimno.

– A jak się nazywa ten klient? – pytałem cierpliwie.

– Nazwisko? Jasne, pan poczeka. Zawsze zapisujemy nazwisko tego szofera, bo jest łatwiejsze, wie pan, Ross. Nazwisko jego pana to jakieś cholerstwo. Muszę zajrzeć.

Wszedł do małego drewnianego kantorka i zajrzał. Zabrało mu to prawie dwadzieścia minut i był coraz bardziej zdenerwowany. Czekałem cierpliwie, dając mu do zrozumienia, że będę tak czekał choćby cały dzień. Za dziesięć funtów mógł szukać, a szukać. Ulżyło mu prawie tak samo jak mnie, kiedy znalazł nazwisko.

– Proszę, niech pan spojrzy – powiedział i pokazał mi stronę w rejestrze, wskazując nazwisko paznokciem z żałobą. – To ten.

Tak jak powiedział, nazwisko było trudne do wymówienia. Vjoersterod.

– Ross jest łatwiejsze – powtórzył majster. – Zawsze wpisujemy Ross.

– Znacznie łatwiejsze – przyznałem. – Nie wie pan, gdzie mógłbym ich znaleźć albo gdzie trzymają samochód, kiedy są w Anglii?

Natychmiast się zjeżył i zatrzasnął rejestr, nie cofnąwszy nawet palca zaznaczającego stronę.

– Trudno mi powiedzieć, naprawdę. Ale zawsze przybywa sporo na liczniku. W ciągu tych trzech, czterech dni robi szmat drogi. Ale nasze samochody tak właśnie jeżdżą, przeważnie tak. No, nie powiedziałbym, żeby Ross ze swoim panem jeździli do Szkocji, aż tak daleko to nie.

– A do Birmingham? – podsunąłem.

– Swobodnie. Może być, że tam. Swobodnie. Zawsze zwraca wóz w nieskazitelnym stanie, to muszę Rossowi przyznać. Zawsze czysty jak lustro. Czemu pan nie spyta w biurze, jak chce pan ich znaleźć?

– Powiedzieli, że nie mogą mi udzielić informacji.

– To ten lizusowaty wypierdek – powiedział majster z odrazą. – Założę się, że jednak wie. Nie powiem, zna się na swojej robocie, ale gdyby mu odpowiednio zapłacić, to własną babkę by przehandlował.

Ruszyłem z grubsza w kierunku Feet Street, rozmyślając po drodze. Vjoersterod to na pewno prawdziwe nazwisko eleganta w kapeluszu. Za dziwaczne jak na pseudonim. Poza tym, kiedy po raz pierwszy wynajmował rollsa w firmie „Lucullus” musiał przecież przedstawić niepodważalne referencje, a przynajmniej paszport. Lizusowaty wypierdek nie był durniem. Nie pozwoliłby, aby pięć tysięcy funtów na kółkach odjechało bez gwarancji, że je dostanie z powrotem.

32
{"b":"107672","o":1}